Le Mis

W 1862 roku, po 14 latach pracy Victor Hugo pokazał światu "Nędzników". Ta niezwykła powieść w pięciu księgach przedstawia obraz społeczeństwa francuskiego pierwszej połowy XIX wieku, historię walki dobra ze złem, wielkiej miłości i niespełnionych nadziei. 118 lat później, w 1980 roku w Palais des Sports najwspanialszej wówczas hali sportowo-koncertowej Paryża odbyła się premiera musicalu Claude-Michela Schönberga "Les Miserables" - wiernej adaptacji powieści Hugo. Od piątku w kinach jego filmowa adaptacja, najbardziej porywający musical jaki dotychczas widziałam.


"Les Miserables", wielowątkowa powieść rozgrywająca się w XIX-wiecznej Francji, to historia byłego galernika Jana Valjeana, komisarza Javerta, Fantyny,  jej córki Cosette i bojowników z paryskiej barykady. Od dnia pierwszej publikacji, powieść Hugo była ekranizowana ponad 30 razy w wielu krajach na świecie przez dziesiątki reżyserów.  I o ile o tej czy innej ekranizacji książki można mówić, że "nie oddaje ducha książki", albo "jest słabsza",  tak filmowa wersja musicalu Schönberga rządzi się zupełnie innymi prawami i... wbija w fotel od pierwszej do ostatniej minuty. Przed pójściem do kina  nie widziałam musical na deskach teatru Roma, nie czytałam nic o filmie Toma Hoopera, chciałam sobie sprawić absolutną przyjemność. Już pierwsza scena, chóru galerników śpiewającego "Don't look down" zapowiada jakiej miary oglądać będziemy widowisko - zapierająca dech w piersi, monumentalna inscenizacja, wyśmienita charakteryzacja, która nie daje szansy rozpoznać głównego aktora grającego Jean Valjeana (to Hugh Jackman), ale chwilę później pojawia się brodata, jakby znajoma twarz. Otóż komisarza Javerta gra... Russel Crowe. No to wzięłam lekki wdech i nieco się nastroszyłam. Crowe nie jest moim ulubieńcem. Aktor słynie jednak z bardzo niskiego głosu, ku mojemu zaskoczeniu, śpiewając niemal zupełnie go traci. Moim zdaniem to najsłabsza wokalnie postać w filmie, ale... po pierwszym kwadransie filmu przestał mi przeszkadzać.

Jedną z najważniejszych wokalnie i aktorsko ról gra w filmie Anne Hathaway (Fantine) i przyznam, że aż chciałoby się odwrócić historię, by mogła pozostać na ekranie znacznie dłużej. Porywająca rola,  Anne gra każdą komórką ciała, a siłę oddziaływania musicalu podkreślają subtelne, intymne ujęcia kamery zarówno w ujęciach z jej udziałem, jak i scenie podróży dorożką Valjeana i Cosette, gdy uciekinier przejmująco śpiewa wspaniałe "Suddenly". Do takiej bliskości postaci z widzem nie ma szans dojść nawet w najlepszej, scenicznej wersji spektaklu. To kamera i jej bliskość podkreśla jak ważną w filmie rolę odgrywa aktor, nawet gdy nie jest zawodowym, wybitnym śpiewakiem. Znów rewelacyjna charakteryzacja Hathaway i poświęcenie dla roli (aktorka obcięła w filmie włosy). Posłuchajcie niezwykłego "I Dreamed a Dream", które w jej wykonaniu porusza znacznie bardziej niż znane wersje wielkich głosów operowych...


Oprócz Jackmana i Hathaway, ogromne wrażenie zrobił na mnie Eddie Redmayne (Marius), zupełnie niepozorny rudzielec o piegowatej twarzy, którego niezwykły, bardzo ciekawy głos wniósł wiele do filmu. Ciekawostką jest jak Eddie zdobył rolę Mariusa - nagrał komórką swoje wykonanie "Empty Chairs" i wysłał do agenta, wspominając, że lubi i potrafi śpiewać, oczywiście świetny agent wiedział co z tym kawałkiem zrobić i Eddie dotarł na castingi, gdzie był bezkonkurencyjny. Szczególnie porusza jego niezwykłe wykonanie (zobaczycie to na ekranie!) "Empty Chairs". Ta scena nagrywana była 21 razy, a do filmu weszła... 21 wersja. Posłuchajcie...


Jak diabeł z pudełka pojawia się na ekranie Sasha Baron Cohen - największy kameleon współczesnego kina, w duecie z nisamowitą Heleną Bonham Carter. Amandę Seyfield (Cosette) i jej warunki głosowe znamy już z Mamma Mia,  dużo lepszą od niej wokalną i aktorską partię gra świetna Samantha Barks (Eponine) "On My Own". Pięknie prezentuje się też duet dziecięcych aktorów odtwarzających role młodej Cosette ("Castle on A Cloud") i Gavroche'a ("Little People") - wielkie, wielkie brawa! Wszyscy aktorzy występujący w "Nędznikach" podkreślają komfortową i niezwykle kreatywną metodę nagrywania - na planie towarzyszyło im jedynie pianino i grając swoje kwestie mogli rzeczywiście wejść w role postaci zamiast nagrywania "na sucho" w studio, gdzie znacznie trudniej byłoby wejść emocjonalnie w daną scenę. Orkiestrowa oprawa muzyczna była dogrywana już w późniejszym czasie. To musical - tu słowo, tekst muszą się zgadzać w czasie, nie da się odkręcić, czy lekko przemontować kwestii. Co mnie zaskoczyło to niezbyt duża ilość tańczonych scen chóru, co jest dość powszechne w musicalach (Skrzypek na Dachu, Chicago, Grease). Główną sceną, którą zapamiętałam była scena w karczmie, ale już "Look Down" w porcie, sceny zbiorowe na barykadzie, czy "Pretty Ladies" są zupełnie inaczej zagrane, bardziej filmowo, niż musicalowo.

Och, chciałoby się pisać i pisać, ale nie ma co, koniecznie się wybierzcie do kina, by zobaczyć na dużym ekranie porywający, niemal 3 godzinny spektakl emocji, wyśmienitej muzyki i wielkiego kunsztu sztuki filmowej. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja to prawdziwy majstersztyk. Mam nadzieję, że film zgarnie sporą pulę Oscarów, a ja już czekam na wydanie dvd, mam nadzieję z dołączonym soundtrackiem!

Nędznicy, Les Miserables
reż. Tom Hooper
w kinach od 25 stycznia 

2 komentarze:

  1. Masz rację, niesamowite widowisko - nie tylko wzruszające, ale i porywające.
    Les Miserables. Chapeau bas!

    Pozdrawiam serdecznie,
    Joanna

    OdpowiedzUsuń
  2. oj ależ chciałabym zobaczyć!!! super recenzja :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za pozostawiony komentarz i zapraszam częściej :)
ze względu na ogromną ilość spamu z robotów, zmuszona byłam wprowadzić weryfikację obrazkową i logowanie. Przepraszam za utrudnienia...
(uwaga - jeśli komentarz zawierał aktywny link, nie będzie publikowany)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...