Ziarno prawdy

Kryminały, thrillery, mroczne, niespokojne tematy - świetne do czytania w zimowe wieczory, a czy równie dobre do obejrzenia na małym lub dużym ekranie? Po serii kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego z prokuratorem Teodorem Szackim w roli głównej, absolutnie nie mogłam sobie odmówić wyprawy do kina na film "Ziarno prawdy" Borysa Lankosza, adaptacji książki Miłoszewskiego o tym samym tytule. Majstersztyk powiadam!




Och jakże wielkie wielkie rosły moje oczekiwania względem obrazu Borysa. Każdy przeciek, plakat, szczegóły obsady, czy listy twórców zaangażowanych w produkcję budziły we mnie coraz większe emocje. A jednocześnie rósł lekki niepokój - polskie kino, polscy twórcy, polski świetny kryminał, czy się uda? Posłuchajcie utworu, który do filmu napisała Katarzyna Nosowska, jest tłem do napisów końcowych, ale słuchany przed obejrzeniem filmu porusza te dreszcze i ciarki, które wędrują nieubłaganie po plecach. Posłuchajcie…


Bywa, że oczekiwanie i emocje, które targają przed obejrzeniem filmu bardzo, bardzo niekorzystnie wpływają na odbiór obrazu w kinie. Nie pozwalają mi wgryźć się w fabułę, oddać nastrojowi od pierwszych sekund. O "Ziarno prawdy" byłam tylko odrobinę zaniepokojona. Gwarantem klasy realizacji był dla mnie reżyser - Borys Lankosz, z którym miałam okazję kiedyś przez chwilę pracować. Tytan pracy, wizjoner, mistrz szczegółu, czarnego humoru i doskonałych dialogów. Dużo słyszałam o świetnym tandemie, który stworzył z autorem powieści, Zygmuntem Miłoszewskim przy pisaniu scenariusza, a i kolejne nazwiska twórców pracujących przy filmie dawały ten oddech i nadzieję - będzie dobrze…

fot. Ziarno Prawdy


Film rozpoczyna się od oszałamiającej, niepokojącej animacji autorstwa Platige Image ożywiającej niechlubny obraz Karola de Prevot, którego tematem są okrutne obrzędy rodem z najgorszych legend i Żydach-potworach. Czołówka trwa dobrych kilka minut, przypomina współczesne gry komputerowe, mocna, psychodeliczna. Wciąga, niepokoi i przez dobrych kilka minut trwa w niezwykłym tańcu z pierwszym aktorem, którego słyszymy w sali kinowej - muzyką. Autorem muzyki do filmu jest wybitny Abel Korzenowski, którego kompozycje w "Samotnym mężczyźnie", czy "Penny dreadful" wgryzały się w umysł widza i dziś na wspomnienie obu produkcji, najpierw w głowie rozbrzmiewają mi dźwięki.

W "Ziarnie prawdy" Lankosza, Abel Korzeniowski daje popis mistrzowskiego mariażu obrazu z dźwiękiem. Każdy oddech, drżenie nogi, krok, czy myśl Szackiego, której nie słyszymy,  kompozytor ubiera w brzmienie, muzykę zdzierającą skalp  i wysysającą resztki rozsądku wątpiącego widza. Albowiem będzie strach. Będzie wdzierał się pod podszewkę, sięgał do gardła, chwytał mackami za ściśnięte uda.

Muzyka to nie wszystko. Przy produkcji dźwięku mistrzostwem wykazał się Aeroplan Studios pod batutą Tomka Dukszty i Michała Turnaua. Każdy szept, każdy szelest, każda kropla i kamień spadający ze schodów. Nie ma tu mowy o "niedosłyszeniu", czy niewyraźnych dialogach, wsłuchiwaniu się szepty aktorów, które jest zmorą polskiego kina. Słyszysz nawet własne ciarki na plecach!


Recenzent filmowy ze mnie taki jak z koziej de trąba, zatem nie będę się silić na pseudomądre wywody o sztuce filmowej. Moja "zdolność do zapominania" zaś, wyklucza mnie z jakichkolwiek dyskursów o historii kina, czy wpływach wielkich twórców na reżysera "Ziarna prawdy", a jednak muszę opowiedzieć o moich wrażeniach po obejrzeniu filmu.

W "Ziarnie prawdy" Lankosz znów jest na żydowskim kirkucie - eterycznym, niepokojącym pięknym w swojej mistyce.  Z każdym ujęciem spaceru starego rabina wzdłuż murów, czy mgieł spowijających macewy, wracam do debiutu fabularnego Borysa, krótkometrażowego "Obcy VI" z 2006 roku. Tyle, że tym razem rosnąca groza, strach wspinający się wzdłuż kręgosłupa paraliżuje od pierwszego klapsa do ostatniego ujęcia filmu. Nie mogę napisać nic więcej - jeśli czytaliście drugą cześć cyklu Miłoszewskiego o Szackim i "wydawało się" Wam, że słowo pisane najsilniej wstrząsa wyobraźnią, koniecznie zobaczcie film Lankosza. Jeśli nie czytaliście książki, wybierzcie się na film, ale wcześniej zamówcie książkę, którą wydało W.A.B, żeby czekała na nocnym stoliku, gdy wrócicie z kina. To będzie nieprzespana noc. Być może nie jedna.

fot. Ziarno Prawdy

W "Ziarnie prawdy" Lankosz i Miłoszewski to tandem idealny - bawi się słowem, osacza widza obrazem i tekstem. Och ile bym dała, by widzieć ich w akcji, gdy cyzelują zdania, układają soczyste, wartkie dialogi, których efektem jest śmiech na sali, nerwowy chwilami. Założę, się, że bawili się doskonale, że praca nad filmem sprawiała im czystą, namiętną radość. Bez niej w życiu ten film nie byłby tak świetny! W filmie nie brakuje humoru, perełek językowych, drobnych, acz ostrych przytyków, mistrzowskich ripost. Lankosz po prostu lubi czytać książki, cholernie lubi, a w Miłoszewskim się zakochał.

– Podziemne wybuchy? Strzelanina? Czyś ty kompletnie oszalał? Zapomniałeś, że masz dziecko? Rozumiem, kryzys wieku średniego, kup sobie, kurwa, motor, człowieku, czy coś, ale nie zamieniaj biurka na podziemne strzelaniny. Wystarczy mi, że jestem rozwódką, nie mam ochoty na bycie wdową. Jak to brzmi? Jakbym miała sześćdziesiątkę.
– Nie możesz być chyba wdową, skoro jesteś rozwódką.
– Nie będziesz mi mówił, kim mogę być, a kim nie, te mroczne czasy na szczęście się skończyły.


fot. Ziarno Prawdy

Prokurator Szacki zimny, jakiś popieprzony kompletnie, nawet nie daje się go specjalnie lubić. Tak chciałeś przecie, Panie Miłoszewski, czyż nie? Do bólu wyprany z uczuć, poza emocjonalny,  ostry jak brzytwa. Robert Więckiewicz w roli Teodora? Mocno się zastanawiałam, czy to nie "za wielka twarz", za "duże nazwisko", ale oto wchodzi w postać jak w masło. I tu Lankosz miał intuicję. Więckiewicz jest (swoją drogą zabójczo jędrny, wyjątkowo apetyczny), a potem już go nie ma i tylko pod powiekami pozostają te obrzydliwie chłodne, oszczędne spojrzenia Szackiego, bucowatość, gesty, których prawie nie ma. I myśli, których tory, bieg, kłębowisko i zwroty słyszymy dzięki Korzeniowskiemu.

fot. Ziarno Prawdy

Film "Ziarno prawdy" to nie tylko świetna ekranizacja, trzymający w napięciu kryminał, czy jak to ostatnio modne "kolejna polsko-żydowska historia". O nie! Miłoszewski, a potem Lankosz doskonale przemycają historię, pokazują genezę powstawania zabobonów (Lankosz już w "Obcym VI" dotykał historii macy z krwi dzieci), a jednocześnie nie straszą, raczej pokazują jak dziś wygląda świat, bez zbędnego moralizowania, czy wytykania palcem.

W filmie jest jeszcze jeden bohater - Sandomierz. Wydawać by się mogło, że nie ma lepszego śledczego i bardziej sielskiego obrazka Sandomierza niż te z serialu o Ojcu Mateuszu. Och ile cukru, ile ślicznych, kolorowych obrazków, fuj!
W filmie Lankosza Sandomierz jest mrocznym, tajemniczym świadkiem zbrodni - tej dzisiejszej i tej sprzed lat. Gdy kamera operatora wędruje korytarzami podziemnego miasta, przypominają się opowieści o tajemnicach odkrywanych przez słynnego Pana Samochodzika. Ale w tej całej mgle, nieco szarych obrazkach burego przednówka, gdzie nawet kwitnące drzewa owocowe wydają się przygaszone, Sandomierz zachwyca. Tajemnicą, historią, architekturą i właśnie brakiem owej cukierkowatości. Jeśli kiedykolwiek miasto chce ściągać turystów, niechaj robi to jak Paryż u Dana Browna i Sandomierz u Miłoszewskiego i Lankosza - wędrować śladami historii, odkrywać mroki podziemi, zajrzeć za kotarę w Katedrze, zadzierać głowę podziwiając szlachetną linię budowli, wsłuchiwać się w uroki starych opowieści. Zachwycające miasto! czas je będzie w końcu odwiedzić.

fot. Ziarno Prawdy

Wprawdzie wspominałam, że ze mnie trąba, nie recenzent filmowy, ale… rozpisałam się i jeszcze nie skończyłam. Wytrzymacie kilka akapitów?  Jeśli wybieracie się do kina czasem na "aktora", "dla obsady", to zazwyczaj myślicie - główna rola, ciekawe drugoplanowe postaci. Borys Lankosz ma ten geniusz reżyserski, który "otwiera" aktorów, pozwala im błyszczeć. Wielką sztuką jest bowiem nie tylko wyłuskać maksimum z głównych postaci, (Robert Więckiewicz, Magda Walach), ale też wystrzelić jak petardą z kilku niewielkich ujęć, czy krótkich scen, w których epizodyczne role grają na najwyższych strunach aktorzy jednej sceny, jednego dnia zdjęciowego. Przypomnijcie sobie Matthew McConaughey w "monologu restauracyjnym" w "Wilku z Wall Street", albo Andrzeja Woronowicza w "Rewersie" Lankosza, czujecie to? W "Ziarnie Prawdy" takim objawieniem, mistrzem roli, genialnym kameleonem jest Krzysztof Pieczyński. Jest taka scena (zero spojlerów, nic więcej nie powiem), w której aktor po prostu kradnie cały film i "rozwala system", ooooch! Pieczyński to aktor, który przemyka w drugoplanowych, czy epizodycznych rolach w dziesiątkach filmów i seriali. Są takie, w których zapada w pamięci na długo - jako młody pisarz w "Życiu Kamila Kuranta", ojciec w "Sali samobójców". Po obejrzeniu "Ziarna prawdy" już nigdy nie zapomnicie twarzy Krzysztofa Pieczyńskiego (nie będzie spojlerów, nie będzie!). I jeśli kiedyś zajrzycie w ciągu dnia do kawiarenki przy Placu Zbawiciela w Warszawie, w której aktor ma swój stały stolik do pracy, nie zapomnijcie podejść i pogratulować właśnie tej diabelnie mocnej roli. 

Absolutnie nie mogę wyrwać z pamięci króciutkiego epizodu z Misią - Marią Miszczyk, w której jak skorupka na bezie błyszczy Iwona Bielska. I mój ukochany Arkadiusz Jakubik w roli "miszcza" i wybitnego znawcy broni białej, uwielbiam go! Jeśli wsłuchacie się dobrze, w słuchawce histerycznie zabrzmi Maja Ostaszewska, bezbłędna, choć jej "rolą" były zaledwie dwa dialogi, w której ze środków aktorskich miała do wykorzystania jedynie głos. Koniecznie zwróćcie też uwagę na izraelskiego aktora i reżysera Zohara Straussa, jako Rabina Zygmunta we wspaniałej scenie o historii żydowskich przesądów w Polsce.

fot. Ziarno Prawdy


Napisałam się i rozpisałam, wniosek sam się nasuwa, chętnie raz jeszcze wybiorę się na film (ktoś chętny?) i czym prędzej  na świeżo raz jeszcze przeczytam trylogię Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim "Uwikłanie", "Ziarno Prawdy" i "Gniew".  Tymczasem zaś już nie mogę się doczekać kolejnej produkcji filmowej, nad którą będą wspólnie pracować Lankosz i Miłoszewski. 

A Was bardzo, bardzo namawiam na wybranie się do kina. Nie czekajcie aż ukaże się na dvd, warto wydać pieniądze w kinie, dla doskonałego obrazu, tych "ciarek", które łażą pod ubraniem. Znów powtórzę jak mantę - głosuj, inwestuj w polskie filmy nogami, w kinie. Zamiast marnej komedyjki, obejrzyj mięsisty, mocny i doskonale zrealizowany film. Bez kompleksów, że polski. 

3 komentarze:

  1. No więc ja byłam. I przyznam szczerze, że lekko się rozczarowałam. Niby wszystko grało: muzyka świetna, gra aktorska również (sceny z Bielską i Pieczyńskim naprawdę świetne), zdjęcia też. Ale wszystko w całości jakoś mi się nie kleiło - może zbytnio porównywałam z książką, chociaż zazwyczaj staram się tego nie robić, przecież każdy inaczej sobie wyobraża to co czyta i film jest właśnie wizją tej jednej osoby - reżysera. Nie powiem, czas spędzony nie uważam za zmarnowany, ale drugi raz już bym go nie obejrzała. Za to przeczytam książkę jeszcze raz, bo to moja ulubiona część trylogii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to te porównania jednak, myślę, i miłość do książki. Ja ją dawno czytałam, włączyłam "przycisk zapominania" i film był świeży, bardzo wciągający.
      a poleciłabyś komuś kto nie czytał Miłoszewskiego ?

      Usuń
    2. Pewnie masz rację :) Polecać będę mimo wszystko, zwłaszcza jeśli film mógłby skłonić do przeczytania książki. Ja w ogóle to jestem zakochana w Szackim... lubię takich twardych i zasadniczych facetów i choć początkowo nie byłam przekonana do Więckiewicza, to nawet mi tu pasuje ;)

      Usuń

Dziękuję za pozostawiony komentarz i zapraszam częściej :)
ze względu na ogromną ilość spamu z robotów, zmuszona byłam wprowadzić weryfikację obrazkową i logowanie. Przepraszam za utrudnienia...
(uwaga - jeśli komentarz zawierał aktywny link, nie będzie publikowany)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...