Pachnieć trawą cytrynową, smakować pomarańczą w czekoladzie

Lubię kuchenne zapachy, zapachy natury, jedzenia, korzeni, zamorskich przypraw. Jestem węchowniczką, kocham zapach w ogóle, tylko za to, że jest. Odurza mnie aromat świeżo skoszonej łąki, rozgrzanej od słońca kory brzóz, zroszonego o świcie mchu, igliwia we wrześniowym lesie. Jedne z pierwszych "perfum" jakie pamiętam, to był aromat waniliowy, którym skrapiała nadgarstki i płatki uszu moja koleżanka z podstawówki. Uważałam to za bardzo "światowe", że nie podkradała mamie "Pani Walewskiej", ale znalazła swój zapach. Zresztą prawdopodobnie wyczytała to w jakiejś książce dla młodzieży. Mnie "fiolkowe" aromaty kuchenne nigdy nie kręciły, ale kiedyś zabrałam do kieszeni zimowego kożucha kilka ziaren kawy, nosiłam w kieszeniach spódnic liście mięty i śniłam o Prawdziwej Miłości, chłopaku, który mi kiedyś powie "mógłbym Cię zjeść, tak fantastycznie pachniesz". Aż kiedyś, gdy miałam 17 lat… 



… po trzeciej nocy na harcerskim rajdzie, gdzie mieliśmy szansę jedynie na szybkie ablucje w strumieniu, mój chłopak zapytał "czy mogę Cię polizać?". Powiedział, że pachnę jak las, jak mech, igliwie, jak rosa. Wydawało mi się to szalenie romantyczne, ale chyba nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Po kilkudniowym dźwiganiu plecaków, rozbijaniu namiotów, mogła być w tym iskierka prawdy, ale hmmmm nikła. Czułam raczej dym z ognisk we włosach, dłonie pachnące ziemniakami pieczonymi w ognisku i spodnie moro przesiąknięte zapachem kory i jesiennych liści. 

Nie byłam "kryształową panienką". Od zawsze lubiłam zapach krów na pastwisku, ognisk rozpalanych na wysuszonych krowich plackach i gorącej, prażonej paszy dla świń w chlewiku. Idę jak ćma za aromatem pieczonki z ogniska w żeliwnym garnku, ziemniaków z popiołu, ciepłego mleka prosto od krowy. Dziś z rozrzewnieniem wspominam zapach siana w stodole, świeżo młóconego zboża, wianków plecionych ze słomy. Lubię konwalie, bo pachną, kiedyś lubiłam frezje za zapach, chociaż niekoniecznie firmę, czy kolor (chociaż białe były przepiękne!). Moje pierwsze "perfumy" to była woda toaletowa o zapachu konwalii. Uwielbiałam ją! do dziś zresztą gdzieś mam ostatnią buteleczkę. 



Lubię zdejmować z tarasu pachnące słońcem pranie, jak przez mgłę wspominam zapach krochmalonej pościeli, firan rozpinanych na ramach przez babcię. Moja babcia była firanczarką, znacie taki zawód? Miała takie ogromne, grube drewniane ramy z ciemnego drewna, które nabite były drobnymi gwoździkami. Babcia prała firany ręcznie w wielkiej balii, na tarze, bieliła (wówczas wszyscy palili w domach zarówno w piecach/kuchniach jak i kurzyli papierosy, firany zawsze były zażółcone) i rozwieszała na ramach. Dopiero gdy wyschły, nabrały właściwej formy i lekko się usztywniły, składała je, zawijała w szary papier i paczki obwiązane sznurkiem czekały na klientów. 

To w babcinej kuchni rozkochałam się w kuchennych aromatach. Wyrastającego, surowego ciasta drożdżowego, jagodzianek z kruszonką, smażonych pączków. Uwielbiam zapach podsmażanego ma oliwie czosnku i rumienionego masła z mechatymi listkami szałwii. Cebuli smażonej na maśle i nierafinowanym oleju rzepakowym, prażonego na suchej patelni kuminu, czy sezamu. Otulam się aromatem trawy cytrynowej i mleka kokosowego, świeżo obranej pomarańczy, startej skórki cytryny. Zimą i na przednówku wciągam w płuca powietrze z wielkim świstem, ale nic wokół nie pachnie, no chyba że ziarna kawy, które do dziś czasem noszę w kieszeni kurtki. 

Dziś nawet cięte kwiaty już nie pachną. Pamiętam, że kiedyś pachniały tulipany, gerbery, a nawet stokrotki. Od dzieciństwa nie cierpię róż, to były jedne z pierwszych kwiatów ciętych, kupowanych w kwiaciarni, które nie pachniały - dumne, czerwone, białe, różowe, sztywne, wyniosłe, kłujące, obce jak zza szyby. Chociaż można mnie było uwieść różami ogrodowymi, pnącymi, herbacianymi, te pachniały w ogrodzie mojej przyszywanej ciotki. Dziś w kwiaciarniach już niemal nic nie pachnie, raczej czuć zapach zielonych liści i nabłyszczacza do nich. Tęsknię za cudownym zapachem letnich piwonii, krzaków jaśminu (kiedyś sobie wymyśliłam, że jeśli umrzeć nastoletnio, to tylko w pokoju pełnym tysięcy bukietów jaśminu), lawendy, wiejskiej malwy, kwitnących drzew wiśniowych, obsypanej kwiatami starej jabłoni.  Zapachu na przednówku brakuje mi chyba najbardziej…




Dlatego gdy tylko luty się kończy, mniej więcej co dwa tygodnie kupuję nowego hiacynta. To taka niepozorna cebula z kilkoma niewielkimi liśćmi. Wystarczy dzień, czasem trzy, trochę wody, słońca na parapecie kuchennym albo ciepła od kominka, by spośród zielonych, skórzastych liści wychylać zaczęły się ciasne, ściśnięte pąki, z których wciąż jeszcze można zgadywać, kolor przyszłych kwiatów - różowe? może kremowe, czy raczej intensywnie fioletowe? Gdy tylko pierwszy drobny kwiatek rozchyla płatki, uwalnia obłędny, oszałamiający zapach. Gdyby zapach miał kolor, obserwowałabym, jak smugami wdziera się do salonu, oplata rośliny doniczkowe w oranżerii (mylnie nazywane kwiatami), wspina się po schodach do sypialni, zagląda do łazienki, rozsiada wygodnie w gabinecie. Gdy wychodzę z domu na cały dzień, czeka stęskniony, niecierpliwy, wygląda przez szyby kiedy wrócę. W chwili, gdy przekroczę próg, wdziera się we mnie całą, gwałtownie, bez pytania, grzesznie rozpalony ciągnie za nozdrza do źródła, każe podejrzeć wzrost niewinnych, acz uwodzicielskich kwiatów. Dziś już muszę podeprzeć kwiat o ścianę, pokonał szczupły kijek, który dostał trzy dni temu. Kwiatostan hiacynta jest ciężki jak nabrzmiałe mlekiem piersi karmiącej kobiety. Niepozorny kwiat rozkwita w majestacie, kusząc słodkim, ciepłym, rozkosznym aromatem. Tak silnym, że zakrywa zapachy z kuchni, nasyca sobą pościel w sypialni, ręczniki w łazience i głośno krzyczy - wiosno no chodź! chodź wreszcie kochana…


zmysłowy, kuszący zapach płynu do kąpieli
pomarańcza z czekoladą od Yves Rocher
Mam też swoje małe, zapachowe rytuały, które pielęgnuję nie tylko wiosną. To zapachy, które wchłania moje ciało. Mimo, że ChilliBite jest blogiem o smakach, kuchni i radościach codziennego życia, dziś opowiem o moich ulubionych kosmetykach, których już samo użycie z rana, czy pod wieczór bezwiednie wywołuje uśmiech na myśl, iż skóra pachnie tak, że chciałoby się ją polizać

Od kiedy pierwszy raz, ponad 20 lat temu wyjechałam do Francji i niemal wszystkie produkty na targu, w sklepie, w piekarni były oznaczone "Fabriqué en France", "Produit de France", zaczęłam zwracać baczną uwagę na produkty produkowane w Polsce. Kiedyś były wyznacznikiem słabej jakości i obciachu. Wszystko co "zagramaniczne", "zachodnie" wydawało się lepsze, smaczniejsze, piękniejsze, wspanialsze. A ja cierpliwie czekałam, aż zacznie się to zmieniać. Jasne, że miałam moment "zachłyśnięcia" się tym nowym światem, który wkroczył u nas na początku lat 90tych, wciąż jednak liczyłam na przebudzenie, na powstanie polskich marek.

Gdy otworzył się pierwszy w Warszawie sklepik francuskiego Yves Rocher, przepadłam dla ich płynów do kąpieli. W zasadzie jest to dziś jedyna marka nie pochodząca z Polski, której jestem wierna. Jakieś 6-7 lat temu mieli mydło w płynie i płyn do kąpieli o zapachu pomidora i bazylii. Absolutne szaleństwo! Cudowny, cudowny pomysł, żeby kulinaria wprowadzić do łazienki. Teraz niestety już tylko na Gwiazdkę mają nowe, ciekawe zapachy. Na przykład genialny płyn do kąpieli  pomarańcza z czekoladą. Połączenie pomarańczy z czekoladą jak z pewnością sami doskonale wiecie jest zjawiskowe, od razu przypomina mi wyśmienitą czekoladę Lindt. W płynie do kąpieli jest to zaś efekt spektakularny! Stoisz pod prysznicem, rozprowadzasz odurzająco pachnąca pianę i masz ochotę sama siebie zjeść, albo chociaż polizać. Absolutna bajka!

Od kilkunastu lat staram się, by w mojej łazience dominowały polskie kosmetyki. Firm, którym chce się produkować dobrej jakości, świetnie wyglądające i pachnące kremy, mleczka, scruby, balsamy, sole kąpielowe. Nie przepadam za "mydlanymi", kwiatowymi, czy aromatyzowanymi jak perfumy kremami, płynami do kąpieli, masłem do ciała. Urzekają mnie zapachy roślin, owoców i warzyw, które obecne są także w mojej kuchni. Kilka lat temu byłam w hotelowym spa, w którym masaże wykonywano kosmetykami Pat&Rub. Po godzinnym zabiegu wyszłam zrelaksowana, odprężona i przesiąknięta oszałamiającym zapachem rozgrzewającego balsamu, którego główną nutą były cynamon, goździk, imbir i  szałwia. Byłam sobą odurzona! Po rozmowie z masażystką okazało się, że Pat&Rub to polska firma kosmetyczna, która dostępna jest nie tylko w salonach kosmetycznych, ale ma swój sklep internetowy. Od ponad 5 lat jestem ich stałą klientką. Szczególnie kocham ich mleczną mgiełkę do ciała o zapachu trawy cytrynowej i kokosa (ok 45zł). Jest idealna, gdy po szybkim prysznicu nie masz czasu na użycie balsamu, czy masła do ciała. Zapach dość długo utrzymuje się na skórze, świetnie mieszając z naturalną wonią ciała. Czasem w trakcie nudnego spotkania dyskretnie wącham nadgarstek lub ramię i na samą myśl "co na sobie mam",  uśmiecham się siebie. 

ukochana linia zapachowa od Pat&Rub - trawa kokosowa + kokos
oraz linia rozgrzewająca cynamon + imbir + goździki + szałwia
no i jeszcze krem do twarzy, który ponoć "działa cuda", ale… ma koszmarnie zapach :(

Dwie moje ulubione linie zapachowe od Pat&Rub to trawa cytrynowa+kokos oraz rozgrzewająca cynamon+imbir+goździki+szałwia. Oprócz mlecznej mgiełki do ciała, mają świetne olejki do kąpieli (szczególnie ten rozgrzewający z cynamonem!) (69zł) i fantastyczne balsamy do stóp i dłoni (ok 45zł). Ostatnio skusiłam się jednak na krem na dzień 40+ (140zł), który jak to krem, nie ma określonej linii zapachowej. Po pierwszym użyciu przysięgłam sobie, że nigdy przenigdy nie kupię już kremu bez wcześniejszego jego wypróbowania na skórze. Nie no w konsystencji jest świetny, pięknie się wchłania, gładko rozprowadza, ale boshhh jak on potwornie cuchnie! Być może osoba, która nie ma tak wyczulonego węchu jak ja, nie odbierze go aż tak źle, ale ja nie mogę tego zapachu po prostu znieść. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to zapach rozmoczonych skórek migdałów, taki odstany, ciut podgrzany, niemiły, teraz jednak czuję już tylko smród starych skarpet. Szkoda mi go wyrzucić, bo jednak w konsystencji jest fajny, z mnóstwa naturalnych składników. Niestety u Moniki z Black Dresses nie znalazłam pomysłu na inne jego spożytkowanie, bo w końcu nie jest "kosmetycznym bublem" i może to tylko ja jestem tak nań przeczulona. Czasami, gdy już go użyję, szybko spryskuję się mleczną mgiełką, by zabić to pierwsze, nieprzyjemne wrażenie. Zapach kremu nie utrzymuje się na szczęście zbyt długo, ale i tak myśl "co mam na sobie" tym razem nie sprawia przyjemności.



Na mój ukochany obecnie krem do twarzy wpadłam przypadkiem w jednej z moich ulubionych perfumerii - Douglas. Przy kasie zostałam obdarowana próbkami dwóch kremów - Lancome Vissonaire i Algorithm od Dr Eris. Oba świetne, niesamowicie lekkie, świetnie wchłaniające się. Ponieważ lubię sprawdzić, czy na pewno nie mam jakichś uczuleń na nowy kosmetyk i czy mnie naprawdę urzeka, przy kolejnych odwiedzinach w Douglasie, sprawdziłam ceny kremów i poprosiłam o przygotowanie próbek (fantastyczna opcja, jeśli chcemy najpierw wypróbować kosmetyk). Krem od Lancome chociaż absolutnie cudowny, okazał się jak dla mnie absurdalnie drogi (ok 250zł za 30ml!), aż mnie zatkało, że mogłabym tyle zapłacić za krem, no i nie była to polska marka (to już miałam dwie wymówki, żeby go nie kupić). Po sprawdzeniu przez kilka dni otrzymanych próbek serum, kremu na dzień i kremu na noc od Dr Eris…

fantastyczne krem, serum i maseczka z linii Algorithm od Dr Ireny Eris

jestem absolutnie zakochana w zachwycającej tej linii Algorithm Dr Ireny Eris. Kosmetyki są leciutkie, fantastycznie się wchłaniają, jak morska piana, lekka mgiełka. Ta linia ma niesamowicie świeży, lekki zapach, który kojarzy mi się z woda morską, może rosą o poranku. Serum (109zł) to lekka emulsja dawkowana kroplomierzem, działa jak czysta, skoncentrowana młodość. Krem na dzień (99,90zł za 50ml)) jest leciutki i natychmiast wnika w skórę, krem na noc (109zł) także zaskakująco lekki i nie pozostawia nieprzyjemnego filtru na skórze, który bywa mankamentem kremów nocnych. Jestem tą linią kosmetyków zachwycona!

I jeszcze przy okazji dwa słowa o perfumeriach stacjonarnych. Nie mam nigdzie pod ręką większego Rossmana, chociaż słyszałam sporo dobrego o tej sieci perfumerii. W tym maleńkim, w którym bywam, niestety zero obsługi na sali, jakaś jedna samotna istota przy kasie plus ochroniarz, który zawsze czujnie za mną podąża. Zakupy tam zupełnie nie sprawiają mi frajdy.
W Sephorze czuję się zazwyczaj dość zaniedbana, no chyba, że idę po konkret, jak Glov (niżej o niej piszę), czy moja ukochana, zjawiskowa mascara od Heleny Rubinstein (polskie nazwisko, znaczy wpada w mój worek "polskie"), wówczas obsługa jest sprawna i konkretna. W każdym innym przypadku mam wrażenie, że konsultantki są raczej sobą zajęte niż błądzącą między regałami klientką.
Gdy otworzył się Douglas w Arkadii, często doń zaglądałam po popatrzeć lub poniuchać. W zderzeniu wszystkowiedzącą konsultantką często czuję się onieśmielona (w końcu taka ze mnie znawczyni kosmetyków jak z koziej de trąba), ale zdarza się, że dam się uwieść. Tak było któregoś dnia, gdy młoda uśmiechnięta dziewczyna zakręciła mnie sobie wokół palca i namówiła na makijaż (oj to było jeszcze w starej lokalizacji Douglasa w Arkadii). Trafiłam w ręce chłopaka, profesjonalnego makijażysty na stoisku Giorgio Armani. Tytułem wyjaśnienia - ja nie mam pojęcia o makijażu, od ponad 20 lat podkład+puder+tusz to w zasadzie wszystko co potrafię. No ok, czasami strzelę kreskę na powiece, a od 2 lat czasem próbuję cokolwiek zrobić z cieniami do oczu (i nawet bywam zadowolona). Uzgodniłam wówczas, że malujemy makijaż codzienny, ot, byle dodać blasku twarzy na przednówku. Siedziałam tam dobra godzinę, jakoś tak wyszło, że ani odrobię nie zniecierpliwiona. Pełna zachwytu spoglądałam w lustro i słuchałam opowieści co on właśnie ze mną robi. No wiecie, takiego zachwytu "teeeeż bym tak chciała…". Pod koniec sesji zapytałam czego konkretnie używał, a jako, że nie był to mój pierwszy "robiony" makijaż, nie liczyłam jakoś specjalnie na ogrom wiedzy, czy wysilenie się sprzedawcy i spisanie mi listy ponad 20 produktów. Tu jednak obsługa zadziałała fantastycznie. Pan od Armaniego zawołał konsultantkę Douglasa, wskazał jej czego użył, a ta pieczołowicie mi to wszystko spisała na karteluszku wyjaśniając co i do czego, notując numery, nazwy, ceny. Były tam jakieś bazy (podkłady) pod cienie, magiczne rozświetlające cienie, pudry i róże konturujące, korektory, no masa tego. Byłam oszołomiona i ciut przytłoczona (za dużo wiedzy!) od razu jednak postanowiłam, że z chociaż jednym kosmetykiem muszę wyjść, żeby nie przepadła mi ta lekcja. Kupiłam wówczas puder sypki Loose Powder Repack Giorgio Armani nr 02. Okazał się ideałem dla mojej cery, fantastycznie matujący, rozświetlający, długo utrzymuje się na twarzy, nie zapycha porów, bajka! Tak wiem, kosztuje ok 210zł i nie jest "polski", ale jest to jeden z tych kosmetyków, do których się szalenie przywiązałam i od tej pory zawsze kupuję właśnie w Douglasie, miło wspominając tamten marcowy poranek. Stosuję ten sam puder od 6, czy 7 lat. No bo ja wierna jestem, kosmetykom także. I mascary Heleny Rubinstein Lash Queen Fatal Blacks wodoodpornej (z podkręconą szczoteczką) (175zł) też nauczyłam się w Douglasie dając się zaczarować, tylko teraz ta marka już przeszła na wyłączność do Sephory.


na wieczór - wyłącznie Glov, fantastyczna rękawica do zmywania makijażu samą wodą
o świcie codziennie lekki peeling Norma Mat od Dr Eris

Jest jeszcze jedno odkrycie, które poczyniłam w ostatnich miesiącach. Jako, iż nie cierpię zmywać wieczorem makijażu (szczególnie od kiedy używam wodoodpornej mascary HR), zainteresowały mnie wieści o nowym polskim produkcie jakim jest GLOV - magiczna rękawica do zmywania makijażu, która wykonana jest z ultra cienkich włókien, dzięki czemu do zmywania tuszu, szminki, podkładu i całej reszty używa się wyłącznie wody. Czystej wody z kranu, bez mydła, płynów do demakijażu, mleczek, toników, płynów dwuskładnikowych (fuj). Najpierw kupiłam w Sephorze (która ma wyłączność w Polsce na Glov) małą rękawiczkę "podróżną" (ok 39zł). Jasne, że nie wierzyłam w efekt, ale po zastosowaniu się do instrukcji byłam po prostu w szoku! Po dosłownie 1-2 minutowej "operacji" mycia, dotarłam do własnej skóry, do każdego pora, rzęsy i wnętrza najmniejszej nawet (tak, tak) zmarszczki. Wszystko co czarne, beżowe, różowe i grafitowe zostało na tkaninie. Widziałam i czułam swoją czystą, chłonną, "nową" ja! Moja twarz znów pachniała skórą, wodą, świeżością, mną. Po latach stosowania płynów do demakijażu to było niesamowite "poczuć znów siebie".

Po 3 tygodniach używania Glov, kupiłam w Sephorze większą rękawicę (49zł), tzw codzienną, która szczególnie dobrze sprawdzi się u kobiet stosujących większy niż ja makijaż. Jest duża i bardzo wygodna. Trochę trąba ze mnie, że nie skorzystałam z oferty w sklepie firmowym, gdzie jest zestaw: klasyczna Glov, podróżna Glov i mydełko do ich mycia (ok 89zł). Bo taką rękawicę wystarczy lekko przeprać (najlepiej szarym mydłem, którego niestety nie używam) i rozwiesić do wyschnięcia. Po umyciu twarz aż woła po fajny, lekki krem na noc. Powiadam Wam cudownie się śpi z taką nową,  własną, naturalna twarzą!

No a rano, po przebudzeniu wystarczy pobudzenie twarzy na przykład świetnym peelingiem Norma Mat od Dr Eris (45zł) i czuję, że mi lat ubywa. Oj no dobra, to taki żarcik niedzielny ;)



A kąpiele w wannie uskuteczniacie? Ja czasem organizuję sobie "domowe SPA", najczęściej, gdy jestem sama w domu. Zapalam aromatyczne świece, biorę karafkę wody z cytryną i Kindle. Lubię do wanny wlać aromatyczne olejki, musujące kule albo dodać specjalne sole do kąpieli. Tu cenię kolejną polską markę - krakowską firmę Farmona. Kilka lat temu, na babskie urodziny dostałam w prezencie kosmetyk. Do tego dnia uważałam, że obdarowywanie kobiety kosmetykami jest bez sensu, bo nikt oprócz niej samej nie będzie potrafił dobrać czegoś odpowiedniego do jej skóry, cery, upodobań. Prezentem okazał się scrub cukrowy o zapachu wanilii i pomarańczy Farmona. Najpierw stał dobry miesiąc na półce i kusił, by w końcu mnie urzec absolutnie. Rewelacyjna konsystencja, cudowne uczucie nawilżenia, natłuszczenia, otulenia ciała fantastycznym aromatem. Skóra była soczysta, jędrna, nawilżona, odświeżona i pełna wewnętrznego blasku. Niemal czułam jak w naczyniach włosowatych pod skórą dzieje się rewolucja, jak krew krąży, wibruje, nasycając komórki tlenem. Byłam uwiedziona!

Od tego czasu często kupowałam ów peeling hurtowo, po 3-4 opakowania, by nie zawracać sobie głowy częstymi zakupami, a i "podać dalej", czyli obdarować jakąś koleżankę. Dziś ta linia została już wycofana, nad czym bardzo ubolewam, jednak polecam przyjemne sole kąpielowe Farmona z linii tutti-frutti (ok 11zł) i peelingi cukrowe (ok 26zł) o innej apetycznej nucie zapachowej (świetna linia miodowo-waniliowa). 

Bardzo lubię też peeling cukrowy od Pat&Rub (79zł), oczywiście z linii zapachowej trawa cytrynowa+kokos, ale muszę też spróbować zapachu żurawina+cytryna, to połączenie brzmi kusząco i rześko. Cukrowe peelingi tak pięknie nawilżają i rozpulchniają ciało, pozostawiając jednocześnie filtr na skórze, że nie ma potrzeby stosowania po nich balsamu, czy masła do ciała. 




Jeśli jednak nie mam absolutnie czasu na długą, leniwą kąpiel, czy dogłębny, acz czasochłonny peeling pod prysznicem, zbawieniem dla skóry jest bogate masło do ciała. Pierwsze, w którym się zakochałam to był także prezent i znów trafiony - masło o zapachu mango od Body Shop (ok 59zł, 200ml) - gęste, gładkie, niesamowicie nawilżające, fantastycznie wnikające w skórę. Ciało pachnie po nim jak samo lato - słońcem, owocami, no i randka na horyzoncie bardzo wskazana. Poszukując podobnego produktu do ciała polskiej marki, polubiłam bardzo masło do ciała od Pat&Rub (69zł, 250ml, czyli ciut tańsze niż z BodyShop). Jest nieco lżejsze w konsystencji, świetnie nawilża, daje poczucie niesamowitej świeżości. Mam wrażenie jakbym wyszła prosto ze SPA po dobrym masażu. Opakowanie jest spore, zatem minie dobra chwila, zanim skuszę się na inną nutę zapachową. Może do tego czasu wprowadzą moje ukochane mango?

na zdjęciu sprzedażowe opakowanie balsamu do ust o pojemności 10ml
i próbki kosmetyków do wypróbowania - jak widać w testerach też ok 8-10ml


Robiąc zakupy w sklepie internetowym Pat&Rub warto zwrócić uwagę na bezpłatne próbki produktów do wyboru przy finalizowaniu zamówienia. Niby każda perfumeria on-line coś dorzuca, a większość dużych sieciowych zamiast dołączania sterty próbek (jak dzieje się w perfumeriach stacjonarnych), pozwala wybrać co konkretnie chcemy przetestować (Douglas), jednak zazwyczaj są to 1,5-3ml próbki kremów, mikro ilości wody toaletowej, czy max 10ml próbki szamponu lub odżywki do włosów. W Pat&Rub próbki są duże, naprawdę pojemne. Ilość kremu do twarzy, masła do ciała, czy zamkniętej w buteleczce odżywki do włosów daje szansę na korzystanie z kosmetyku przez kilka dni przed podjęciem decyzji, czy nam odpowiada. 




Najnowszym odkryciem w moim koszyku polskich firm kosmetycznych produkujących świetnej jakości produkty jest Organique. Na styczniowej konferencji branżowej dla blogerów SeeBloggers uczestniczyłam w warsztatach, na których robiłyśmy maski do twarzy z marokańskiej glinki Ghassoul. Mnóstwo wiedzy i świetnie poprowadzone godzinne spotkanie, z którego oprócz pudełka samodzielnie skomponowanej maski, wyniosłam świadomość, że Organique to jest polska marka! W pobliskim Auchan Łomianki od kilku lat mają swój niewielki sklepik, ale byłam przekonana, że toma  brytyjskie korzenie. Otóż nie, Organique to wrocławska firma pracująca na najwyższej jakości naturalnych składnikach. Mają świetne, pyszne po prostu linie zapachowe. Póki co młodnieję od mojej osobistej maski glinkowej, a w weekendy musuję się w kulach do kąpieli. A jako, że nie lubię nadmiaru w swoim otoczeniu (no może poza gadżetami w kuchni i książkami), czekam aż wykorzystam kosmetyki, które póki co mam w łazience, by wyruszyć na większe zakupy do butiku Organique. Zaczarowała mnie ich linia zapachowa pomarańcza i chilli (balsam do ciała, peeling, olej do kąpieli i masażu, sól do kąpieli), ciekawa też jestem serum (38zł) kofeinowego wyszczuplającego i naprawczego z kozim mlekiem i lichi, ale mają też takie ciekawostki jak "galaretka" pod prysznic, czy masła do włosów. Dziewczyna, która pracuje w sklepiku w Łomiankach bardzo ciekawie opowiada o produktach, naprawdę nie mam wrażenia, że marnuję czas albo jest mi coś "wciskane", czy desperacko sprzedawane. Kosultantka ma sporo wiedzy, błysk w oku, gdy odkrywa przede mną kolejne produkty, czy linie zapachowe i chyba bardzo lubi swoją pracę. Przyznam, że w stacjonarnych sklepach kosmetycznych, czy perfumeriach to wciąż rzadkość. 

I tyle moich "kosmetycznych" opowieści. Rozpisałam się, to pewnie ta musująca niedzielna kąpiel tak na mnie zadziałała. Dajcie znać, czy chcecie, żebym również w poza kulinarnych kręgach opowiadała na blogu o smakach i zapachach. 


____
* wpis jest moją subiektywna opinią, nie powstał w wyniku jakiejkolwiek współpracy, a wszystkie kosmetyki o których piszę i które prezentuję na zdjęciach "kupiłam za własne", uznałam je za warte polecania, bo są po prostu świetne!

4 komentarze:

  1. Przeczytałam kolejny raz, po to by wchłonąć i otulić się wszystkimi zapachami. Przepięknie, zmysłowo podane. Proszę o więcej-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam kolejny raz, po to by wchłonąć i otulić się wszystkimi zapachami. Przepięknie, zmysłowo podane. Proszę o więcej-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale mi zapachniało... zamarzyła mi sie od razu kąpiel z czekoladowa pianka i peeling mandarynkowy... ehhh...

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam zapachy! A ostatnio zawodowo szkolilam sie w krakowie z wrazliwosci sensorycznej :-) warsztaty bardzo fajne, ale na 2 dni ogrom bodzcow smakowo-zapachowych :-) a dodatkowo noclegowalam sie w hotelu Farmony :-) ten pomaranczowy olejek do kkąpieli..mmm :-) jesli lubisz kosmetyki o zapachu ziolowym to sprobuj kiedys kosmetykow Celestin z woda mineralna z Rymanowa Zdroju i suszem ziolowym:-) ja uwielbiam ten zapach :-) choc znam osoby, ktorym nie odpowiada:-) ale dla mnie wychowanej na wsi, wsrod łąk zapach jest wspanialy:-)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za pozostawiony komentarz i zapraszam częściej :)
ze względu na ogromną ilość spamu z robotów, zmuszona byłam wprowadzić weryfikację obrazkową i logowanie. Przepraszam za utrudnienia...
(uwaga - jeśli komentarz zawierał aktywny link, nie będzie publikowany)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...