Steak & burger

Jak często wrzucacie na ruszt dobrego steka albo robicie domowe burgery? Burger, czy stek to dla mnie dobre mięso w świetnej knajpie albo party ogrodowe. A gdyby tak namówić chłopaków na gotowanie, złożyć zamówienie na pyszne steki, burgery, przygotować pyszne sosy i rozkoszować się mięsem z ognia popijając zimnym piwem? Co powiecie na męski test gadżetów kuchennych do grilla - chcecie takie do fantastycznego steka lub jagnięcego burgera w picie?



Zawsze, gdy myślę o steku, czy hamburgerze, pierwsze skojarzenie to nasza podróż do USA i absolutnie najlepsze z najlepszych doznań kulinarnych w Teksasie. Przemierzyliśmy setki mil na pustynnych szosach i drogach stanowych, zjeździliśmy zachodnie wybrzeże. Odkryłam wówczas Radio Smooth Jazz i namiętnie słuchałam Elvisa. I am an Elvis fan, are you? Jeśli też kochacie Króla, oto w 35 lat po jego śmierci ukazała się kompilacja 21 utworów wybranych przez jego fanów "I'm an Elvis fan". Tańczycie z Elvisem? Ech jakie to były randki!


16 lat temu w upalny sierpniowy dzień wylądowaliśmy w Dallas-Forth Worth. Z niewielkiego lotniska odebrał nas Darren, u którego mieliśmy mieszkać przez kolejnych kilka dni, wrzucił nasze bagaże do obłędnego kremowego Lincolna Mark VIII i zapytał "hungry"? Nasze "yes" potraktował poważnie, bardzo poważnie. 

Zawiózł nas do Rangers Ballpark w Arlington, nowo wówczas wybudowanego stadionu Texas Rangers. Gdzieś na górnym piętrze weszliśmy do restauracji, która była dla nas wówczas jak zupełny kosmos - gigantyczna lekko pochylona przeszklona ściana, przez którą każdy z gości mógł na bieżąco śledzić mecz. W blacie każdego stolika, na ścianach i kolumnach setki monitorów, które przekazywał obraz z dziesiątek kamer śledzących rozgrywki futbolu amerykańskiego. Nawet nie śniło mi się, że kiedyś w Polsce powstawać będą podobne obiekty sportowe.
I oto po kilkunastu minutach zachwytów podano nam zamówiony posiłek. Wybraliśmy hamburgery. HAM-BUR-GERY. Do dziś nie mogę zapomnieć widoku na talerzu i mimo, iż nie zrobiłam zdjęcia (wówczas robienie fot jedzenia chyba musiało wydawać się durne), pamiętam każdy szczegół. Na dużym owalnym talerzu piękna, zgrillowana bułka, na niej mnóstwo sałaty, pomidor, chrupiący bekon i ogromny okrągły burger zwieńczony kilkoma plasterkami jalapeno. Średnicy miał dobre 16cm i grubości ok 3cm. Sosy do wyboru i grube, chrupiące frytki. Nigdy w życiu, ani przedtem ani potem, nie jadłam tak cudownego burgera. Soczyste, doskonale doprawione mięso, cieniutkie krążki jędrnej różowej cebuli, pyszna bułka i świeże warzywa. Nie wiem ile mogło ważyć samo mięso - 400g? Pamiętam, że ledwie spróbowałam frytek i mimo, iż wszystko było absolutnie pyszne, burgera nie dałam rady pokonać całego i (bardzo to niemądre) przez wiele lat tego żałowałam :)
A potem Darren zabrał nas na przejażdżkę konną do farmera, który całe życie spędził w Texasie. Miałam też przyjemnośc pilotować niewielki samolot (auuuć jakie emocje!) i ... tańczyłam two step z kowbojami w prawdziwym cowboy bar w Arlington. To było niesamowite miejsce i fantastyczn afrajda, kowboje wysocy jak dęby w kapeluszach i kowbojkach. A baro wygladal zupełnie jak w Urban Cowboy, pamiętacie mlodego ślicznego Travoltę?


Pod koniec naszego pobytu w Teksasie, Darren zabrał nas do steak-house w Dallas, którego nazwy niestety nie mogę sobie przypomnieć. Duże ciemne wnętrze, długie ławy, stoły, fantastyczna margherita i... najbardziej obłędne w życiu steki z argentyńskiej wołowiny. Aaaaaaaaaa... słów mi brak na samo wspomnienie cudownego, krwistego steka - chrupiącego na zewnątrz, miękkiego i delikatnego w środku, z wyraźnymi prążkami od grillowania na ogniu. Do ogromnego steka zamówiłam pieczonego ziemniaka z kwaśną śmietaną i czerwone wino. Mój mąż wybrał T-bone steak i przez dłuższą chwilę po prostu kroił mięso i rozkoszował się smakiem w ciszy, która oddawała chyba najlepiej nasz zachwyt. Jadłam w życiu później jeszcze wiele razy cudowne soczyste steki, ale ten w Teksasie był pierwszym tak doskonałym kawałkiem mięsa. Na samo wspomnienie tamtego kawałka mięsa ślinianki szaleją!

Smażycie steki w domu, bawicie z domowymi hamburgerami? Kluczem do doskonałego smaku jest oczywiście świetnej jakości mięso. Warto popytać dobrą restaurację o miejsce, w którym kupują najlepszą wołowinę. My mamy takie dwa punkty, jednym jest hurtownia dla gastronomii na Ochocie. Jeśli jednak potrzebuję niewielką ilość dobrej polędwicy, dzwonię do "mojego rzeźnika", czyli pani Ani z budki 113 przy Hali Mirowskiej. Zawsze dobrze doradzi i można u niej zamawiać mięso wcześniej. Tuż obok jest budka nr 110 z fantastyczną jagnięciną i i jagnięcymi kiełbaskami. 


W ostatni weekend wróciły z obozu dzieciaki. Była gotowana kukurydza z masłem, mnóstwo ognia i duuużo mięsa. Rządziły steki i burgery, ale nie w hamburgerowej bułce, za którą nie przepadam, tylko w opiekanej kromce chleba, albo wiejskiej murarce z grilla. Moje dzieci, które nie znają smaku hamburgera z fast foodu zachwycały się możliwością własnych kombinacji dodatków, sosu, doboru pieczywa. Dużo zabawy i niespiesznej radości z fantastycznego jedzenia.


Absolutnym hitem w kategorii "mięso w pieczywie" były jednak niewielkie burgery jagnięce w cienkiej picie  podane z domowym sosem tzatziki. Pomysł na burgera w picie podpatrzony w książce "Ekonomia gastronomia", do której dość często sięgam. A swoją drogą to przepis na hamburgera bardzo rzadko występuje w książkach kucharskich, sprawdzaliście?


Burgery jagnięce w cienkiej picie
500g mielonej łopatki jagnięcej
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka posiekanej świeżej mięty
sól, pieprz
domowy sos tzatziki wg tego przepisu
plastry malinowych pomidorów i kilka liści ulubionej sałaty

Mięso wymieszaj z utłuczonym w moździerzu kuminem i drobno posiekaną miętą. Dopraw solą morską i świeżo mielonym pieprzem. Formuj niewielkie burgery i smaż na patelni grillowej lub grillu ogrodowym. Przekrój chlebki pita na 4 lub 6 części (w zależności od wielkości pity). Do powstałych kieszonek wkładaj po liściu sałaty, plastrze pomidora i burgerze, na który nałóż łyżkę gęstego tzatziki. Pycha!


Oprócz doskonałego wołowiny i jagnięciny do grillowej zabawy, fajnie jest mieć w domu kilka gadżetów, które pomogą, ale też zmotywują do urządzania domowej uczty z dobrym mięsem w roli głównej. W weekendy i ciepłe wieczory w tygodniu wyciągamy grilla ogrodowego i smażymy. W ostatni weekend miałam mnóstwo zabawy z testowaniem cudnych gadżetów dla mięso-lubnych z najnowszej kolekcji Tchibo.pl (tak, tak jestem uzależniona :)) 

Bardzo gorąca kolekcja "Steak, Burger & Co.", czyli to co griiizzzzly lubią najbardziej,  w sklepach  jest od 20 sierpnia, tym razem kuchenne gadżety testowali moi mężczyźni, a w ogniu sprawdziliśmy:

prasa do burgerów, czyli małe sprytne "cóś" do formowania średniej wielkości burgerów (ok 130g) - bardzo sprawnie idzie zabawa w tworzenie równych porcji mięsa, rozmiar w sam raz do nie największej kanapki, sprytna blaszka do wyjmowania ich z formy. Prasa jest łatwa w czyszczeniu i zajmuje niedużo miejsca w szufladzie. Tak uformowane burgery można smażyć na grillu ogrodowym lub patelni grillowej (podobną patelnię mam z kolekcji sprzed ok 2 lat i nieźle się sprawuje do dziś)

patelnia do burgerów z litego aluminium, dobrej jakości gadżet dla leniuszków, którzy nie mają ochoty formować mięsa przed smażeniem - wystarczy kulkę mięsa włożyć w zagłębienie patelni, docisnąć dołączoną praską i smażyć. Wychodzą niezbyt duże burgery, ok 65g, ładnie chrupiące z zewnątrz, a stopień dosmażenia wewnątrz reguluje się czasem smażenia. Przyrządzaliśmy na niej wyśmienite burgery jagnięce, które podałam w picie z sosem tzatziki - wielkościowo idealna porcja dla dzieci lub "starter" przed dalszą konsumpcją dla dorosłych

uniwersalne narzędzie kuchenne 5w1 - ciut durna nazwa, która bez obrazka nic nie mówi, ale tak naprawdę to taka wielofunkcyjna łopatka do przewracania, odcedzania, czy próbowania potraw prosto z garnka. Mojemu mężczyźnie idealnie podeszła pod rękę, wykonana z odpornego, dość twardego tworzywa, poręczna i dobrze sprawdziła się przy obracaniu burgerów

prasa do mięsa, niezły kilogram żeliwnego ciężaru do dociskania steka i burgera. Jak działa i jaki daje efekt? pozwólcie, że zacytuję Pawła z Perfetto, który mi napisał tak: docisk powoduje szybsze zesmażenie powłoki zewnętrznej, nadaje chrupkości i zamyka szybko pory równomiernie dociśniętego kawałka mięsa dzięki czemu soki są zamknięte wewnątrz i stek nie wysycha. Druga sprawa lepiej smakuje, miękki rare w środku a chrupiący, lekko przypieczony na zewnątrz. Moje chłopaki stwierdziły "to jest to", a ja z dziką rozkoszą spałaszowałam steka :)))

garnek do pieczenia ziemniaków w piekarniku - słuchajcie słuchajcie! ziemniaki wyszły GENIALNE! garnek jest piękny, z eleganckim uchwytem, z przyjemnością stawia się go na stole. Ziemniaki w nim pieczone są miękkie, pachną skórką, która łatwo odchodzi, tuż pod nią jest warstwa nieco bardziej przypieczona, a w środku delikatny, kremowy ziemniak. Tak, ja wiem, że jestem "kartoflana baba", ale zakochałam się w tym garnku. W obsłudze jest prosty jak przysłowiowy "cep", czyli do pustego garnka wkładasz dobrze wyszorowane ziemniaki, bez wody, tłuszczu, soli itepe. Zakrywasz pokrywkę i wstawiasz do nagrzanego do 230°C piekarnika. Piekłam nieduże ziemniaki przez ok 50 minut. Potem po prostu postawiłam garnek na stole i podałam do steka. Do kwaśnej śmietany, idealnej do pieczonych ziemniaków, zaproponuj swoją mieszankę ususzonych ziół, płatków czosnku i chilli, na przykład w młynku do mielenia przypraw i ziół. Garnek-cudo bardzo długo utrzymuje temperaturę, zatem nawet w opcji ogrodowej, gdy mięso jest sukcesywnie grillowane, ziemniaki są cały czas gorące. Do szorowania ziemniaków przydają się specjalne rękawice, dostałam takie w prezencie od koleżanki z jednej z poprzednich kolekcji Tchibo i bardzo dobrze się sprawdzają.

foremki do zapiekania, czyli cudne miseczki z uchwytem idealne do podawania potraw wymagających zapieczenia w piecu, np. zupy cebulowej, albo potraw, które chcecie pięknie podać w misce (curry, chilli con carne, gulasz)

uchwyty do kolb kukurydzy, powiecie gadżet? no i fantastycznie! moje dzieciaki są nimi zachwycone, małe poręczne, dobrze trzyma sie je w ręku, zajmują minimum miejsca, czyli mają wszystkie cechy najlepszego gadżetu, który ma szansę być często używany. Uchwytami, jak poręczną łyżką można też wyjadać wnętrze upieczonego ziemniaka.  Ostatnio koleżanka przywiozła chwytaki do kukurydzy z Ameryki, a że nie ma ich zbyt często ich w Polsce, jeśli lubicie gotowaną lub grillowaną kukurydzę, bardzo Wam polecam ten drobiazg.

Na co jeszcze warto zerknąć w tej kolekcji: cyfrowa waga - ja mam swoją z serii "page" Soehnle, ta wygląda podobnie, jest płaska, powinna zmieścić się na półce z książkami i ma bardzo przystępną cenę. Jeśli lubicie dania podawane prosto z patelni na stół, przyjrzyjcie się żeliwnej patelni do serwowania, która w zestawie ma specjalną deskę i uchwyt do wyjmowania z piekarnika. A jeśli to mężczyzna będzie zajmował się mięsem w kuchni, może przyda mu się fartuch kuchenny w całkiem męskim wydaniu? Tkaniny kuchenne z Tchibo są dobrej jakości, mój ulubiony pomarańczowy fartuch mam od dobrych 7 lat i wciąż jest w świetnej formie. W tej kolekcji znajdziecie też dwa gadżety do marynowania a'la próżniowego, jeden to ręczna pakowarka próżniowa, do której są dołączone specjalne worki, drugi to marynator próżniowy na baterie. Być może ten pierwszy zestaw mógłby być odpowiedzią domowe sous vide? Nie miałam okazji sprawdzić w akcji, ale być może warto się temu przyjrzeć. Kolekcja jest duża, bardzo duża, nie sposób tu opisać całej.

A tymczasem ... komu komu? czyli  mały szybki konkursik z rozdawaniem fajnych nagród.
mam dla Was następujące zestawy:
  1. patelnia do burgerów z litego aluminium  plus młynek do mielenia przypraw i ziół
  2. patelnia do serwowania z żeliwa  plus uchwyty do kolb kukurydzy
  3. garnek do pieczenia ziemniaków w piekarniku  plus prasa do burgerów
Jak zdobyć jeden z zestawów? W komentarzu podajcie nr zestawu, na który macie ochotę i napiszcie mi o daniu, potrawie (niekoniecznie burger, czy stek!), którą kiedyś jedliście w knajpie albo restauracji i do dziś nie możecie zapomnieć. Opowiedzcie o smaku i koniecznie dopiszcie gdzie to było. Trzy najfajniejsze i najbardziej zachęcające historie wygrywają, a czekam na nie do piątku 24 sierpnia do godz 12:00. Zwycięzców ogłoszę w sobotę.
A jeśli ktoś nie ma takiej opowieści, proszę zajrzeć na profil Fbkowy ChilliBite, tam jeszcze jedna nagroda do odebrania :)



...
wpis powstał w ramach bardzo dobrej współpracy z Tchibo.pl, której podstawą jest brak ingerencji w treść i zawarte w nim opinie, a pomysły na konkursy są wyłącznie mojego autorstwa :)

41 komentarzy:

  1. Do dziś wspominam smak burgera, którego jadłam już jakiś czas temu w Lokalu Bistro na Krakowskim Przedmieściu. Serwują tam wielkie kanapki z kotletami z wołowiny Black Angus z polskiej hodowli. Do kompletu można zamówić bardzo dobre, niepasteryzowane piwo z konstańcińskiego browaru. Jak na „slow fast food” przystało na kanapkę czeka się dobrych 20 minut, ale warto! W między czasie można podglądać kucharza jak uwija się w kuchni:)

    Bułka jest gorąca, grillowana. Smaczna. Bardzo prawdziwa. Mięso grube i soczyste, średnio wysmażone. W smaku idealne, choć delikatnie się rozpada i kruszy. Kawałek pomidora solidny, na dobre 1,5 cm. Do tego domowy majonez i ... liście botwinki zamiast sałaty!

    W tym miejscu należy zaznaczyć, że wszystkie produkty są ekologiczne, pochodzą od sprawdzonych dostawców. W menu można przeczytać skąd jest ser, a skąd jajka na majonez. To bardzo mi się podoba!

    Burgera trudno jeść bez sztućców, jest po prostu zbyt wysoki. Ratować się trzeba widelcem i nożem. Smak bardzo dobry, jak na prawdziwą wołowinę przystało. W tym tygodniu idę tam ponownie na dobry kawałek mięsa :)

    Pozdrawiam serdecznie,
    Edith

    P.S. Najbardziej podoba mi się zestaw nr 2.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetna rekomendacja, a szczególnie informacja, iż podają skąd pochodzą składniki burgera! dziękuję Edith, a swoją drogą muszę w końcu przetestować kilka lokali burgerowych w Warszawie. Coraz więcej dobrego o nich słychać.

      Usuń
    2. Tylko trzeba uważać, bo niektóre bywają (według mnie) przereklamowane. Odwiedzam kolejne, by znaleźć swój ideał, a w między czasie robię domowe burgery, bo wcale nie są gorsze od tych na mieście. Jedynie z dobrym mięsem jest kłopot. Nawet w tak dużej Warszawie.

      Usuń
  2. 3 - uwielbiam ziemniaki, a praska do burgerów też prezentuje się świetnie :DD

    Jest tutaj, w Toruniu jedna taka knajpka, która zaspokoi ochotę na prawdziwego burgera najbardziej wymagające osoby. Nie piszę o tym z powodu tego posta, burgery, które tam smakowałam były naprawdę przerewelacyjne! Soczyste, miękkie mięso wołowe, smażone na oczach klientów na żywym ogniu na grillu wprawiło mnie (i nie tylko mnie - zaprowadziłam tam brata i przyjaciółkę i oboje od razu się w nich zakochali) w zachwyt i w ogromny podziw. Do tego suszone pomidory pokrojone w paseczki, młody, świeży szpinak (nie gotowany), wszystko polane sosem czosnkowym i zamknięte w burgerowej bułce. Burgery podawane są z pieczonym ziemniakiem, ryżem lub frytkami, które także należą do jednych z najlepszych jakie jadłam - zrobione ze świeżych ziemniaków, otoczone w rewelacyjnej przyprawie i smażone na idealną chrupkość na zewnątrz i miękkość w środku. Jeżeli wybierze się ziemniak, polecam zamówić do niego także porcję szpinaku - świeże liście uduszone w sosie śmietanowo-czosnkowym, których także nie potrafię rozgryźć jak takie przygotować, należą do moich ulubionych. Kremowy ziemniak razem z zielonym szpinakiem smakuje niemal tak samo obłędnie jak sam burger. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że po takim obiedzie przeżywa się orgazm kubków smakowych :) A wszystko to znajdziemy w Toruniu, nie w samym centrum, a całkiem niedaleko Uniwersytetu, klubu studenckiego i akademików - dla studentów lokalizacja cudowna, bo za tak cudowny obiad zapłacą też niedużo :D Knajpka nazywa się Widelec i chyba każdy, kto gustuje w porządnych burgerach i wybrał się tam chociaż raz, z czystym sumieniem ją poleci :DD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agato, nooo to brzmi bardzo zachecająco. Podaj proszę jak nazywa się ta restauracja, łatwiej mi będzie znaleźć, gdy wybiorę się kiedyś do Torunia :)

      Usuń
    2. Widelec. Swietna knajpka, ale najlepiej wziąć ze sobą mapkę dojazdu, bo jest tak bardziej na uboczu ;)

      Usuń
    3. Dziekuję Agata, może kiedyś uda mi sie tam wpaść :)

      Usuń
  3. Pamiętam wiele dań, ich smaki i zapachy. Pamiętam głównie te jedzone podczas podróży, podczas poznawania smaków i zapachów kraju po których podróżuję.

    Prawie rok temu, kiedy w Polsce była już jesień i do zimy coraz bliżej, pojechałam do Tunezji spędzić 5 niezapomnianych dni pod niebem Sahary z dala od cywilizacji.
    Wieczorem, w drodze do Douz, oazy daktylowej zwanej Bramą Sahary skąd wyruszała nasza karawana, zatrzymaliśmy się na herbatę w przydrożnej restauracyjce z pięknym ogrodem.
    Nikt nie planował kolacji, chcieliśmy się tylko pokrzepić mocną, słodką zieloną herbatą gotowaną na sposób pustynny czyli z dodatkiem mięty i nalaną do małych szklaneczek z wysoka, aby się spieniła.

    Nieoczekiwanie właściciele restauracji zaprosili nas do wspólnego posiłku. Usiedliśmy w ogrodzie pod palmą daktylową. Za pomocą płaskiego chleba khubz jedliśmy z wspólnej miski duszoną w pomidorach baraninę. Kawałki miękkiego mięsa w ostrym sosie doprawionym harissą. Pachniało kuminem, chilli, czosnkiem. Chleb namakał tym sosem, mięso rozpływało się w ustach. Gospodarze podsuwali nam co lepsze jego kawałki i cieszyli się z naszego apetytu. I tak po wspólnej kolacji pod palmą daktylową pożegnaliśmy się nie jak klienci restauracji ale jak znajomi, jak dalsza rodzina. Były uściski, kładzenie prawej ręki na sercu, uśmiechy, pożegnania w łamanym arabskim. I tak niespodziewana kolacja na skraju największej pustyni zostanie w moim sercu, a pyszna potrawa jedzona z jednej miski, w mojej pamięci :) Odtworzyć jej nie umiem, chociaż składniki były proste: baranina, pomidory, cebula czosnek, harissa, kumin, oliwa. Do doprawienia tego dania brakuje wszystkiego co nieuchwytne, emocji, ogrodu z palną, zapachu powietrza i świadomości rozpoczynającej się przygody.

    Lubię jak na stole stawia się garnek z potrawą i każdy nabiera sobie z niego na talerz. Polubię więc patelnię żeliwną do serwowania :) A więc dla mnie zestaw nr 2 poproszę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łomatko Lu jaka cudowna opowieść! poruszyła ślinianki jak diabli. Bardzo lubię arabską kuchnię, Tunezja jednak wciąż przede mną. Czy pamiętasz nazwę tej restauracji? jakiś link? po takiej rekomendacji chętnie wstawię na mojej mapie przyszłych podróży pinezkę "być tam koniecznie" :) A wspólny garnek na stole uwielbiam! Czy próbowałaś kiedyś dania z jednego garnka, ale z ognia? Polecam pieczonkę z ogniska, pisałam o niej tu: http://www.chillibite.pl/2010/09/prazonka-z-zaczarowanej-doliny-prosto-z.html

      Usuń
  4. Kilka lat temu wybrałem się na wycieczkę do Włoch - czternaście dni w raju, kilka przepięknych miejscowości, setki urokliwych miejsc, niezliczone ilości aromatycznego espresso i godziny spędzone na próbowaniu, smakowaniu, kosztowaniu - delektowaniu się :)
    I choć nie umiem wybrać jednej potrawy, którą do dziś wspominam bo jest ich kilka np. Caprese jedzone w małej, rzymskiej knajpce z widokiem na Colloseum, sałatka z owocami morza na piazza w Orvieto czy choćby lody, przepraszam Gelato przy Fontannie di Trevi (jak oni je robią?)...
    Jednak smakiem, który do dziś wspominam z rozrzewnieniem był smak domowego tiramisu.
    Wszystko zaczęło się pod Asyżem, gdzie zaplanowany mieliśmy dzień w winnicy. Kosztowaliśmy win, słuchaliśmy opowieści o wieloletnich tradycjach owego miejsca, zapoznawano nas ze szczegółami produkcji tego szlachetnego trunku. Nie była to jakaś duża, ekspansywna produkcja - winnica była raczej małym, "przydomowym" wytworem - jednak położonym tak malowniczo iż zakochałem się w tym miejscu od razu. A kiedy zaproszono nas na mały poczęstunek po zakończeniu prezentacji, pewna starszawa już dama, w zwykłym domowym fartuszku, ze szczerym uśmiechem na twarzy wyszła zza zaplecza trzymając w dłoniach wysłużoną blachę ze wspomnianym tiramisu.
    Po tak obfitej degustacji alkoholu nie wiedziałem czy powinienem próbować czegokolwiek, jednak wygląd tego ciasta przekonał mnie z miejsca. I nie żałuję - co z resztą chyba już wiadomo! Ciasto było niesamowicie lekkie, nie do końca słodkie i tylko w nieznacznym stopniu przypominało tiramisu jakie znamy. Gdy poprosiłem przewodniczkę o to, by dowiedziała się co sprawia, że ciasta ma tak niesamowity, usłyszałem historię o tym, że tradycją tego miejsca jest nie tylko produkcja wina, ale również zastosowanie tego trunku do najróżniejszych potraw - i tak, dowiedziałem się, że herbatniki macza się tu z mieszance espresso z czerwonym słodkim winem, a kakao miesza się ze zmielonymi biscotti :)
    I To jest smak, który wspominam i będę wspominał jeszcze długo - bo cóż nadaje chwilom smak jeśli nie tradycja okraszona słodkim tiramisu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie wróciłam niedawno z Włoch i dokładnie trafiłeś w to co wciąż mam i w głowie i w pamięci. Wiele jeszcze włoskich wypraw kulinarnych przede mną. Czy pamiętasz dokładną nazwę winnicy? poproszę o linka, chętnie sama zboczę ze szlaku, by się do niej wybrać. To niesamowite jak bardzo smaki przywracać potrafią wspomnienia miejsc, sytuacji emocji :)

      Usuń
    2. Niestety nie pamiętam dokładnie nazwy owej winnicy, a wszystko dlatego, że moja pierwsza wyprawa do Włoch odbyła się sześć lat temu - w czasach kiedy kulinaria nie były dla mnie najważniejszą pasją w życiu. Trochę żałuje, że tak bardzo skupiłem się na zabytkach i szybkim "lataniu" za przewodniczką zamiast zapamiętywać miejsca, które warto jeszcze raz odwiedzić - tym razem na spokojnie, ciesząc się urokiem chwili...
      Jednak już planuję przyszłoroczne wakacje we Włoszech i wiem jedno: wrócę tam, a wtedy już na pewno nie zapomnę nazwy tego miejsca :))) i z chęcią się nią z Tobą podzielę :)))

      Usuń
    3. Ralpheek, trzymam za słowo i ... gratuluję wygranej! :)

      Usuń
    4. Dziękuję :)
      A słowo daję, że nie zawiodę :)
      Pozdrawiam

      Usuń
  5. p.s - spodobał mi się zestaw nr 2.

    pozdrawiam gorąco :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To był rok 1997, deszczowy lipiec i upalny sierpień. Myślałam, że jestem już dorosła choć prawdą to wcale nie było. Był to czas pierwszych samodzielnych wyjazdów ze znajomymi, koncertów, wypraw w siną dal, czas poznawania nowych smaków.
    Żary były miejscem, do którego mnie poniosło tamtego lata. Jechałam słuchać muzyki, tańczyć w kurzu, bawić się, a jak się okazało oprócz spieczonego, obłażącego ze skóry niczym młody ziemniak, nosa przywiozłam smaki egzotycznych potraw. Smaki, do których wracałam potem co roku, tak jak wracałam na Przystanki Woodstock i do Wioski Krishny.
    Pierwsze wrażenia były kontrowersyjne dla mego podniebienia ale przy kolejnych próbach odkrywałam coraz głębsze smaki i aromaty.
    Chrupiące niczym opłatki chlebki z nieznana mi wówczas nutka kminu i kolendry, lekko piekące w język. Były idealne do zagryzania pomidorowego gulaszu pełnego warzyw strączkowych, też lekko pikantnego.
    A deser... ehhhh... mam ten smak cały czas na języku! była to kasza manna, tak znienawidzona w przedszkolu. Przez lata zachodziłam w głowę z czym ona była i w końcu mnie oświeciło! Była podsmażana i gotowana na gęsto z kardamonem, cukrem, śliwkami suszonymi (stąd ten dymny, wędzony posmak...) i bananem. Pierwsza łyżka nie zachęcała ale później smak się rozlewał po podniebieniu i z mdłego przechodził w pyszny, słodki, pełen różnych nut. W domu nie udało mi się go w 100 % powtórzyć dlatego co roku pragnę znowu być na Przystanku teraz już w Kostrzynie nad Odrą bo Wioska Krishny co roku tam jest!
    A mi marzy się zestaw nr 3... i takie ziemniaczane naczynie w sam raz dla nas czyli mega ziemniakolubów!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No taka kasza brzmi cudnie! bardzo fajna opowieść, dziękuję Wiewóreczko :)

      Usuń
  7. Opowiem o restauracji w Muszynie. Niestety nie pamiętam jej nazwy (a wujek Google nie chce podpowiedzieć), ale pyszne jedzenie owszem....

    Wybraliśmy się ze znajomymi w góry. Kiedy w końcu udało nam się dotrzeć na miejsce, a dokładnie do Żegiestowa, byliśmy bardzo głodni. Postanowiliśmy się wybrać i poszukać czegoś pysznego do zjedzenia. Trafiliśmy do malowniczej i przytulnej restauracji na głównym rynku w Muszynie. Zaczęliśmy od przystawki, a że postanowiliśmy zaszaleć to wzięliśmy tatara wołowego! Kiedy pierwszy kęs trafił do mych ust i poczułam jak delikatnym smak rozpływa się w ustach i miesza razem z żółtkiem poczułam, że jestem w niebie. Odpłynęłam myślami gdzieś daleko w dzieciństwo, kiedy moi rodzice zajadali się tym przysmakiem, a ja tylko ukradkiem próbowałam odrobinkę. Pychota! To był najlepszy tatar w moim życiu, powracam do niego myślami po dziś dzień, bo nie co dzień jada się takie przysmaki jak tatar z surowym żółtkiem. To były bardzo oszczędne wakacje, a ten moment zapomnienia i szaleństwa wprawił mnie w nastrój na cały pobyt w uroczych górach.

    Mnie do gustu przypadł zestaw nr 1, aby tego wyżej wspomnianego tatara zamienić w nieziemską amerykańską kanapkę zwaną burgerem z własnoręcznie pieczoną bułeczką. Już nie mogę się doczekać.
    e-mail: kinga@prosteprzepisykulinarne.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oshhh jak ja lubię dobrego tatara! dziękuję Kinta za Twoją opowieść, fajnie się czytalo :)

      Usuń
  8. Najlepsze jedzenie w knajpie? Hmmm, długo zastanawiać się nie muszę. Kilka lat temu będąc na delegacji w Szczecinie, zatrzymałem się w Hotelu Panorama, niedaleko jeziorka Turkusowego, na obrzeżach miasta. Zanim zdecydowałem się zamówić tam coś konkretnego, postanowiłem swoim zwyczajem zamówić Żurek. Jest to dla mnie dość prosty sposób na przetestowanie jakości serwowanych dań w danym miejscu. Jeżeli podają dobry żurek, to nie zawiodę się na innych daniach.Dokładnie tak samo testuję firmy wędliniarskie :) - dobra parówka to i dobre inne wyroby :). Ale nie o tym.

    Żurek który tam mi podano, był kwintesencją pysznego żurku w naprawdę na miejscu wypiekanym chlebku (o idealnie sprężystym środku i chrupiącej spieczonej i pachnącej skórce). Żurek o lekko kremowej konsystencji i pełen aromatycznych ziół, do tego o idealnym kwaskawo czosnkowym smaku "domowego zakwasu" - bo sami tam robią, a przynajmniej wtedy robili. Idealnym uzupełnieniem były polecone mi do niego ziemniaczki pieczone w prawdziwymi leśnymi grzybami i pietruchą zieloną.

    Przez kilka dni pobytu w Szczecinie, spróbowałem wiele specjałów tamtejszej kuchni, ale smak żurku ... w żadnym innym miejscu już mu nie dorównał.

    a zestaw 3 jest tym co bym chciał wzbogacić swoją kuchnię :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Michał, to świetny test na knajpy! A ja w szczecinie jeszcze nie byłao... może kiedyś uda się odkryć te rejony. Dziękuję za Twoją opowieść i serdecznie pozdrawiam :)

      Usuń
  9. Ja nigdy nie zapomnę jak jadąc do rodzinnego domu męża kierując sie w stronę Bełchatowa , zatrzymaliśmy sie w oberzy ''Złoty Młyn''. Kiedy tam weszliśmy spojrzalam na talerze klientów i az oczy mi wyszły z wrażenia. Porcje oraz talerze były ogromne!!! Od razu pomyślałam ze ceny sa równie kosmiczne jak te dania. Chociaż zapach i ich wygląd powodowały ze az ciekla mi slinka :-) podeszlismy jednak do baru a tam wielkie zaskoczenie bo ceny jak na porcję były rewelacyjne. Nie wiedząc i tak po nazwach co jest w menu mąż wybrał przypadkowo kotleta po kornwalsku. A kiedy otrzymałam talerz z daniem znowu ogarnęło mnie zaskoczenie za 14 zł mialam na talerzu porcję megawielka :-) jednak wielkość dań nie była jedynym plusem ale najprawdziwiej w świecie zaskoczył mnie smak potrawy. Jakieś fast foody wymiekaja przy tym kotlecie. Danie wyglądało tak ze na ogromnym owalnym talerzu położone były pyszne frytki , na nich leżał kotlet schabowy wielkości talerza!!! ( do tej pory zastanawiam sie z mężem w jaki sposób ubijaja takie wielkie kotlety :-):-)) a na kotleciku pyszne pieczarki smieszane z cebulka a całość jest razem stopiona z pysznym żółtym serem niebo w gębie :-) nie wiem czy w tych pieczarkach jest cos jeszcze ale naprawde danie jest wprost rewelacyjne, w dodatku porcja ogromną a tania. Próbowałam w domu zrobic takie cos na obiad ale wychodziło mi to zwyczajne i pospolite wogóle w smaku niepodobne do tamtego w oberzy. Naprawde gorąco polecam te oberze i dania które serwuja. Pierwszy raz idąc do jakiejś knajpy bylam tak mile zaskoczona cena smakiem po prostu wszystkim :-) miejsce te jest naszym numerem 1 i juz zawsze jadąc do tesciow będziemy odwiedzać te oberze ponieważ nigdzie nie jadlam takiego wyjątkowego dania ach palce lizac po prostu :-) wybieram zestaw nr 1

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewo, dziękuję za Twoją opowieść i muszę wpisać Złoty Młyn na listę miejsc "w trasie", bardzo przydatna taka lista. Serdeczności zasyłam :)

      Usuń
  10. 1.

    Iiii... Czechy! Wracając z basenu w Libercu razem z rodziniką zatrzymaliśmy się w restauracyjce położonej przy drodze no Polske. Zamówiłam klasyczne danie - knedliczki w sosie gulaszowym, z sosem tatarskim i żurawinowym, a do tego ser smazony. O ja naiwna! Jak mogłam pomyśleć, że zmieszcze to wszystko w siebie?! Ser był idealny - nie gorący, nie bałam się, że poparzę sobie język, a jednocześnie idealnie ciągnący się, nawijałam go na widelec niczym makaron spagetti. Idealny, nie obciekał tłuszczem (co jest bolączką wielu smażynych syrów w małych zajazdach). Knedliczki były puszyste, mięciutkie, niebo w gębie! Nie jakieś gumowe odgrzewane w mikrofalówce, tylko prawdziwe chmurki przerobione na bułeczki. Sos gulaszowy cudowny, zrównoważony, nie za słony. A sosy? Sama nie byłabym w stanie zrobić lepszych! Sos tatarski nie za tłust, po prostu w sam raz, cudownie komponowął się z serem. Bardzo dobrze pamiętam, jak po sprzatnięciu 2/3 zawartości talerza cierpiałam i prawie płakałam, ze nie jestem w stanie zjeść więcej, bo wszystko takie pyszne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj znam ten ból, jakim jest zostawienie czegoś pysznego na talerzu... :) dziękuję za Twoją opowieść Anita. A knedliczki my love od kiedy będąc dzieckiem jeździłam w odwiedziny do taty, ktory w Czechach pracował :)

      Usuń
  11. Najczęściej wspominam smak herbaty w schronisku w czasie wyprawy w góry:) Ale nie o tym chciałam pisać. Ostatni smak steka kojarzy mi się z 4-miesięczną wakacyjną pracą na farmie truskawek. Pracowałam jako manager farmy po 12 godzin, a wszystko po to, żeby pojechać do ukochanego Londynu na tydzień:) Byłam zaskoczona, gdy mój szkocki szef zaprosił mnie, w ramach podziękowania za pracę, do restauracji w Perth. Perth to jedna z większych miejscowości, które znajdowały się w okolicy farmy. Mogłam zamówić wszystko, na co miałam ochotę (to chyba nie był prawdziwy szkot:)). Po raz pierwszy w życiu zamówiłam stek, średnio wysmażony. A do tego smażony kozi ser. Wtedy nie zwracałam uwagi na smaki, dodatki, gotowanie nie interesowało mnie jak teraz. Jedyne co pamiętam to smak mięsa, niesamowity i niezapomniany, rozpływający się w ustach. I jeszcze smak koziego sera... Niedawno chciałam wrócić do tej restauracji, żeby dokładniej zapamiętać składniki i połączenia jedzonych przeze mnie potraw. Niestety restauracji już nie ma, a na jej miejscu powstał fast food z kurczakami... Jedyne co mi pozostało to smak szkockiego steku. Bałam się wejść do innej restauracji, bo wiedziałam, że to już nie byłoby to samo. Bo smak steka, bo 4 miesiącach pracy z dala od narzeczonego i rodziny był niesamowity...
    Pozdrawiam serdecznie
    zestaw 1:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chemiczko, świetna opowieść! szkoda, ze miejsce juz nie istnieje, zawsze napawa mnie smutkiem znikanie i przemijanie niezwykłych miejsc. Zasyłam serdeczności i ... i ... gratuluję wygranej! :)

      Usuń
  12. Do dzisiaj wspominam smak tortu marchewkowego, który jadłam w USA. Będąc studentką, 3 razy wyjeżdżałam podczas wakacji, do pracy do Stanów, do tego samego parku rozrywki Busch Gardens', do tej samej restauracji serwującej typowy amerykański fast food i tylko trzy ciasta: cheescake, chocolate cake i carrot cake. Przygoda życia, jedzenie średnie, powodujące jedynie przyrost wagi i najlepszy tort marchewkowy, jaki jadłam w moim, dziś już 33 letnim życiu... Ciężkie, wilgotne, pełne bakali ciasto o korzennym aromacie, z pomarańczowymi niteczkami marchewki w środku, przełożone fantastycznym, słodkim i ciągnącym się kremem, którego smaku poszukuję do dziś... Boki obsypane prażonymi płatkami migdałów i słodkie pomarańczowe marchewki, jako ozdoba... Tylko tyle i aż tyle...
    Pamiętam, jak zakradałyśmy się z koleżankami do wielkich lodówek, aby skubnąć choć odrobinę. W czasie pracy, jedzenie nie było dozwolone, ale tak strasznie trudno było mi przejść obojętnie obok lodówki, w której wiedziałam ,że stoi to ciasto... Porcje tak wielkie, że nie byłam w stanie zjeść wszystkiego od razu, nawet mając pusty żołądek...(Co było dla mnie nie do ogarnięcia, to, że Amerykanie zjadali lunch, a wielki kawał tortu pochłaniali na deser, no i popijali półlitrową colą, light oczywiście :-))

    O ile, po kilkunastu próbach, w miarę udało mi się uzyskać smak i strukturę samego ciasta (http://zpamietnikapiekarnika.blox.pl/2012/08/Tort-marchewkowy.html), to krem wciąż jest dla mnie zagadką. Nigdy później, w żadnym innym miejsu nie spotkałam takiego ciasta. Ba, nawet to, które sprzedawano poza Busch Gardens' już mi tak nie smakowało... Nawet robiłam podchody, aby przepis zdobyć, gdyż ciasto było pieczone w należąej do parku piekarni, na tym samym terenie, gdzie była restauracja, w której pracowałam, nawet umówiłam się na randkę z chłopakiem z tej piekarni... I co? I pstro... Nic, przepisu nie zdobyłam, mam za to wciąż na języku smak tamtego ciasta. I kiedyś dojdę do tego, co to był za krem, który skradł moje podniebienie i sprawił ,ze kubki smakowe zwariowały kompletnie...

    podoba mi się zestaw nr 2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bomba Agnieszko! Cudne wspomnienie. Musze koniecznie spróbować je upiec z Twojego przepisu. Uściski zasyłam :)

      Usuń
  13. Ja do dziś nie mogę zapomnieć sajgonek jedzonych u prawdziwego Chińczyka w Hamburgu.Chrupiące ciasto,sprężyste warzywa,zachwycająca tekstura,aromat i smak.....niebo w gębie.Pomyślałam,ze dla takiego jedzenia warto być puszystym:)
    Gdy tylko pojawiły się u nas "chińskie"fast foody ,w których jedna z pozycji w menu były oczywiście sajgonki-mordka mi się uśmiechnęła.Oczywiście zamówiłam i płakałam nad talerzem,ze nawet na sajgonkach robią nas w jajo.Mrożone,paskudztwa skąpane w oleju,nadzienie ehh szkoda gadać.
    Cale szczęście Hamburg nie jest aż tak daleko by nie wybrać się na porcje sajgonek:)



    Zestaw nr 1 ucieszy by moje serducho

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za Twoją opowieść. Masz rację Ptysiu z sajgonkami. kiedyś jadałam pyszne w pierwszej restauracji Kręglickich, nieistniejącym już Mekongu, heh...

      Usuń
  14. Jakiś czas temu pracowałam przez dwa miesiące na zmywaku Restauracji Pod Czaplą w Bytomiu. Nie było lekko i po jakimś czasie doszłam do wniosku, że muszę znaleźć inne zajęcie. Ostatniego dnia postanowiłam jednak nagrodzić się za ciężką pracę i wykorzystać przysługującą nam 50% zniżkę na wszystkie dania z karty. Zamówiłam steka z polędwicy wołowej z masłem czosnkowym i frytkami. Szef zmiany Gienek przyrządził go dla mnie, a ja stałam obok i próbowałam odkryć tajemnicę jego powstawania. Chwilę później, w przerwie od pracy, usiadłam przy biurku szefa i świat przestał istnieć. Przez parę minut byłam tylko ja i wędrujące do moich ust kawałki soczystego mięsa. Idealnie średniowysmażonego, z pysznym masełkiem. Zmęczenie i poczucie, że pozwalam sobie na fanaberię (standardowym zamawianym przez nas daniem były pierogi ruskie) zwielokrotniło moje pozytywne odczucia. Ale i bez nich na pewo byłyby bardzo pozytywne. Szkoda tylko, że nie mam juz zniżki;)

    Według mnie najfajniejszy jest zestaw numer 3.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ajajaj... niezapomniane smaki! Gdy miałam 19 lat, pracowałam u Bliklego (który wówczas był jedyny i tylko na Nowym Świecie w Warszawie). Też mieliśmy zniżki dla pracowników i pakiety finansowe na wypieki gratis. Uwielbiałam ich ciastka francuskie ze śliwką. Niech ni tylko ędę miała Bytom na swojej drodze! :0)

      Usuń
    2. Dziękuję za Twoją opowieść i .... gratuluję wygranej! :)

      Usuń
  15. Gdybym miała taką możliwość wybrałabym zestaw nr 2!
    Długo zastanawiałam się nad tym jaką dać odpowiedz, jakie miejsce wybrać, jakie danie wskazać! Ostatecznie stwierdziłam, że mam dwa takie miejsca! I kilka dań, o których chce opowiedzieć!
    Jedno z miejsc jest w Bydgoszczy, w Starym Porcie! Uwielbiam zjeść tam stek z polędwicy wołowej, do tego pieczone ziemniaczki i warzywa na parze! Oj, mięsko z pysznym masełkiem czosnkowym. Polędwica medium rare! Przepyszna, fenomenalna, obłędna! Widok topiącego się masła, smak w ustach, mięso wyjątkowo świeże, ten smak! Coś wspaniałego! Poleciłabym tam jeszcze tatar - wspaniale doprawiony, podany na czosnkowej dużej grzance, z drobno posiekaną cebulką i ogórkiem! O mamo! Na samą myśl o tym cieknie mi ślinka ;) Ale tak po cichutku pocieszam się myślą, że już w niedziele jadę do Bydgoszczy i z całą pewnością na urodzinowy obiad tam pójdę :) Do tego wszystkiego pszeniczne piwo i może mieć uśmiech od ucha do ucha ;)
    Drugim miejscem, którego nie jestem w stanie zapomnieć i chyba nigdy nie zapomnę jest Restauracja Fusion Hotelu Westin w Warszawie. Ostatnio, wygrałam konkurs kulinarny i spędziłam dzień marzeń gotując razem z innymi laureatami i szefami kuchni właśnie w tej restauracji. Pierwszym etapem było wspólne gotowania, następnym wspólne jedzenie. Jedzenie było fenomenalne, do tego stopnia, że ledwo wytoczyłam się z restauracji ;) Dań było sporo, więc uwaga zaczynam wyliczanie :)
    Zjedliśmy fenomenalny tatar z łososia szkockiego, z musem z avocado, pianką cytrynową i oliwą koperkową! Wyglądało jak dzieło sztuki, a jak smakowało! Tak orzeźwiająco i słonecznie, taki powiew lata nad morzem!
    Następnie były chrupiące roladki z zielonymi warzywami z makaronem sojowym i sosem śliwkowym. Zupełnie inna ranga, chrupkość i delikatność, słodkość i kwasowość. Te faktury i smaki!!

    cdn. (niestety limit do 4096znaków się odzywa ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasieńko, cóż za cudowna przygoda pełna smaku! Fajnie, że się nią podzieliłaś. Westin słynie z dobrej kuchni, to prawda, chociaż dawno nie zdarzyło mi się jeść w hotelu, a do Bydgoszczy kiedyś zajrzę na polecanego przez Ciebie steka :)

      Usuń
  16. Było obłędne gazpacho z kolendrą i z grzanką czosnkowo-krewetkową! Pyszne pomidory, czosnek, zapach kolendry, kremowa delikatność, do tego cieniuteńka bardzo chrupiąca grzanka i smak krewetek! Mniam!
    Przepyszny tuńczyk z orzechami brazylijskimi z puree ziemniaczanym z wasabi i wspaniałym sosem z sake. Jak to wyglądało?! Centralnie na talerzu puree i tuńczyk, talerz udekorowana sosem i orzechami. Chrupiąca otoczka tuńczyka z granoli podkreślająca smak tuńczyka! Faktury i nakręcające się smaki!
    Oczarowani zostaliśmy jeszcze piersią indyka gotowaną w niskiej temperaturze z grillowaną pomarańczą, z suszonymi owocami w miodzie i imbirze z aromatem trawy żubrowej. Pierś była wcześniej zgrillowana, tylko z zewnątrz! Delikatność i kremowość mięsa była niezwykła! Gotowane w 65 stopniach! Tak soczysta i pełna smaku! Tak inna, tak niezwykła! Zdecydowana słodkość podkręcona ostrość imbiru!
    Na deser było coś czego nigdy w życiu nie jadłam! Deser z warzywka! Papardele z marchewki, podgotowane w sosie z karmelu, imbiru i pomarańczy, podane z lodami waniliowymi i ganache czekoladowym z wódką waniliową i cynamonem! Obłęd! To była czysta poezja! Te smaki, aromaty. Chrupkość marchewki, kremowość ganache, słodkość lodów! Fenomenalne!
    Adrenalina i świadomość spędzenia dnia marzeń! Jestem wielką pasjonatką kulinariów, wiedziałam, że ten dzień będzie dla mnie wiele znaczył, ale nie wiedziałam, że aż tyle!
    Profesjonalna kuchnia, wysokiej jakości sprzęt, produkty, których nie spotyka się na co dzień! Możliwość smakowania każdego dania na różnych etapach przygotowania. Do tego profesjonalny ubiór łącznie z czapką kucharską ;) Uwierzcie, że smaków tego dnia nie zapomnę nigdy! Podejrzewam, że moje zachwyty potrawami byłyby ogromne gdybym tylko przyszła z ulicy i chciała tam zjeść, ale jeszcze dodatkowo możliwość przygotowywania tego, zobaczenia tego od wewnątrz! Tego nawet chyba nie jestem w stanie opisać! Zobaczyć znanych szefów kuchni w ich pracy! Mogłabym o moich doznaniach pisać do wieczora ;)!
    Marchewkę w domu już robiłam i zrobiłam na mnie takie samo kolosalne wrażenie jak tam, na miejscu! Zbieram składniki do innych dań i z pewnością za nie też się zabiorę! Bogactwo i różnorodność smaków była ogromna. Przy każdym daniu, zmianie smaków, czuło się dosłownie taniec zmysłów! Taniec smaków na języku! Taniec aromatów!
    Polecam wam ogromnie to miejsce, z całą pewnością się nie zawiedziecie! Wspanialszych ludzi i tak pełnych pasji i oddania temu co robią nie widziałam!
    Pozdrawiam serdecznie! :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Kilka lat temu pojechaliśmy na romantyczny weekend do Kazimierza Dolnego. Byliśmy tylko we dwoje w tym cudownym miasteczku. Spacerowaliśmy znajomymi uliczkami, odwiedzaliśmy znane miejsca: herbaciarnię u Dziwisza, restauracje, kawiarenki i knajpki. Podczas jednego ze spacerów odkryliśmy nowe miejsce, w którym zakochałam się od pierwszego spojrzenia. Kilka kroków za znaną Herbaciarnią znajduje się Faktoria zwana też Czekoladarnią.
    Po przekroczeniu progu wkroczyliśmy w magiczny świat. Mieliśmy wrażenie, że czas zatrzymał się tam dawno temu. Niezwykły klimat tego miejsca tworzą stylowe meble, lustra i bibeloty. Na okrągłych stolikach leżą zwisające do samej ziemi koronkowe serwety, a na nich, w szklanych wazonach, stoją świeże kwiaty. Mnóstwo świeżych kwiatów. Dawne meble są tak ustawione, że tworzą przytulne kąciki, pozwalające każdemu przybyszowi stworzyć swój własny, intymny zakątek, odizolowany od spojrzeń innych. Z przyjemnością można zatopić się w oparciu mięciutkiej sofy i delektować znakomitą kawą lub cudowną czekoladą na gorąco o dowolnym smaku.
    Mnie zachwyciła kawa, która w Faktorii jest niesamowita: aromatyczna, wspaniale skondensowana z oryginalnymi dodatkami, zadowoli największego smakosza. A czekolada…. Po prostu brak słów. Przygotowywana z kuwertury, gęsta, pachnąca ziarnami kakaowca wzbogaconymi o wybrane składniki, które na oczach gościa mieszane są w mosiężnym tygielku i serwowane od razu po przygotowaniu. Oczywiście ze szklaneczką wody, aby można było oczyszczać kubki smakowe i dzięki temu jeszcze dokładniej poczuć niezwykły smak napoju.
    Dodatkiem do magicznej kawy i czekolady są desery. Wybór ciast, tortów jest naprawdę oszałamiający. Pyszne wypieki doskonale uzupełniają smak kawy i , serwowane na kruchej porcelanie, świetnie wpisują się w klimat tego miejsca.
    Próbowaliśmy w Faktorii wielu smakołyków. Wprawdzie zawsze kuszą one swą urodą i smakiem, ale ja odwiedzam to miejsce będąc w Kazimierzu, aby napić się prawdziwej kawy lub prawdziwej czekolady.

    Pozdrawiam, Aleex.

    Bardzo podoba mi się zestaw nr 3.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze mam łzy w oczach czytając o Kazimierzu. Kiedyś i ja miałam tam swoje miejsce, w niewielkiej wsi tuż pod Kazimierzem. Dziękuję za Twoja opowieść Aleex, do Faktorii zajrzę na pewno!

      Usuń
  18. Spóźniłam się, a mam taką piękną opowieść o burgerze idealnym. Czyżbym powtarzała się, że chodzi o Moaburger? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesiu, nagrody już rozdane, ale... opowieści nigdy dość! Z przyjemnością poczytam :)

      Usuń

Dziękuję za pozostawiony komentarz i zapraszam częściej :)
ze względu na ogromną ilość spamu z robotów, zmuszona byłam wprowadzić weryfikację obrazkową i logowanie. Przepraszam za utrudnienia...
(uwaga - jeśli komentarz zawierał aktywny link, nie będzie publikowany)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...