Książki, księgi, książeczki. Od zawsze są obecne w moim życiu. Jedną z pierwszych bajek, które przeczytałam sama był "Baj" - chodzi Baj po ścianie w krasnym kaftanie... potem były Dzieci z Bullerbyn, Pan Kleks, Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami. Czytałam, połykałam je pospiesznie, odkładałam na półkę lub zwracałam do biblioteki i nudziłam mamę, żeby mi kupiła mój własny egzemplarz. Wiele z nich dokupiłam do domowej biblioteki dopiero, gdy byłam dorosła. Niektórym bliskim znajomym pożyczam książki, skrupulatnie zapisując co, kiedy i komu. Niestety nauczyłam się tego dopiero, gdy miałam już własny dom i swoją bibliotekę - bezpowrotnie przepadło kilka pozycji, które w dzieciństwie pożyczyłam koleżankom i kolegom.
Zdarza mi się nie raz i nie dwa, że jakiś znajomy odwiedzi mnie w domu i po emocjonującej rozmowie o ulubionych książkach, wyciągam dla niego z biblioteczki kilka pozycji ze słowami - czytaj, to moje ukochane. Zapisuję "pożyczkę" w kajecie i czekałam na opinię o lekturze. Po jakimś czasie zwraca mi książki, rozmawiamy o nich, ale w pewnej chwili pada pytanie - słuchaj, a czy Ty je naprawdę czytałaś? Hmmm myślę sobie - ki diabeł? - no wiesz, dwie z nich były nierozcięte... Bo ja po prostu mam swojego książkowego "miecia", książkę lubię "mieć". I nierzadko wynajduję pozycję, która wyjątkowo zapadnie w głowę - w bibliotece lub pożyczam od koleżanki, a potem pędzę do Merlina i kupuję egzemplarz dla siebie. Nierzadko miną lata nim znów do niej zajrzę, zdążę ją pożyczyć komuś, a i dziś bywają wciąż książki, które już tylko w wyniku błędu drukarskiego mają część nierozciętych stron. Mój dziadek miał nożyk do rozcinania książek, gazet i listów, czasami pozwalał mi rozciąć swoją książkę, czy gazetę. Do dziś mam ogromny sentyment do rozcinania książek nożykiem... a od kilku dni mam niezwykłą książkę gawędziarsko-kulinarną, którą musiałam sama sobie rozciąć, a która zaczyna się od chleba...
Zdarza mi się nie raz i nie dwa, że jakiś znajomy odwiedzi mnie w domu i po emocjonującej rozmowie o ulubionych książkach, wyciągam dla niego z biblioteczki kilka pozycji ze słowami - czytaj, to moje ukochane. Zapisuję "pożyczkę" w kajecie i czekałam na opinię o lekturze. Po jakimś czasie zwraca mi książki, rozmawiamy o nich, ale w pewnej chwili pada pytanie - słuchaj, a czy Ty je naprawdę czytałaś? Hmmm myślę sobie - ki diabeł? - no wiesz, dwie z nich były nierozcięte... Bo ja po prostu mam swojego książkowego "miecia", książkę lubię "mieć". I nierzadko wynajduję pozycję, która wyjątkowo zapadnie w głowę - w bibliotece lub pożyczam od koleżanki, a potem pędzę do Merlina i kupuję egzemplarz dla siebie. Nierzadko miną lata nim znów do niej zajrzę, zdążę ją pożyczyć komuś, a i dziś bywają wciąż książki, które już tylko w wyniku błędu drukarskiego mają część nierozciętych stron. Mój dziadek miał nożyk do rozcinania książek, gazet i listów, czasami pozwalał mi rozciąć swoją książkę, czy gazetę. Do dziś mam ogromny sentyment do rozcinania książek nożykiem... a od kilku dni mam niezwykłą książkę gawędziarsko-kulinarną, którą musiałam sama sobie rozciąć, a która zaczyna się od chleba...
W pierwszych dniach stycznia, jeszcze trochę rozespana po dziwnych dniach łączenia się starego roku z nowym, byłam na pysznym spotkaniu z niezwykłym człowiekiem - restauratorem, smakoszem, cudownym gawędziarzem, który swoją pasją do kuchni zaraża swoich trzech synów, gości swoich restauracji w Warszawie, Krakowie i Londynie, a od kilku dni również wszystkich tych, których nigdy nie miał możności nakarmić - czytelników swojej pierwszej książki. Adam Gessler z ogromnym entuzjazmem i tak niezwykłą pasją opowiadał o nowej książce, zdradzał ciekawostki w niej zawarte, że z niecierpliwością oczekiwałam na to by samej się w nią "wgryźć".
Powiem Wam, że śledzie marynowane w oleju lnianym i kurczak po polsku są wyśmienite! Taki kurczak nie musi być spod Biłgoraja, ale ta biłgorajska nuta Ciechowskiego w sam raz mi tu do niego pasuje :)
Adam Gessler "Smaki na 52 tygodnie", Warszawa 2011, wyd. Bongo Media 49,9zł (69,9 wersja pol/ang)
Książka nie przytłacza objętością. Można by pomyśleć - skromna. Szare stronice, które - uwaga uwaga - w polskiej wersji książki trzeba własnoręcznie rozciąć! (jak niegdyś rozcinało się stronice "Przekroju"). I zostają już takie lekko poszarpane od góry, pachnące świeżym drukiem, jednak solidnie oprawione w twardą okładkę. I w sumie nie wiem, czy to "książka"... notes? - z mnóstwem odręcznych zapisków Autora. Może kalendarz? - pełen niezwykle klimatycznych fotografii Katarzyny Gałązki - nie wysmakowanych prezentacji "wysokiej kuchni", ale zdjęć znad patelni, fotografii umączonych blatów, podszeptujących między sobą kelnerów, wyciąganej z garnka białej kiełbasy, czy dziewczyny siedzącej na zydelku nad workiem marchwi do obrania.
Nie jest to nawet klasyczna "książka kucharska" - składniki, wykonanie, fotka - to pełna smaku opowieść o polskiej kuchni, o szacunku dla regionalnego produktu i sezonowości kuchni. O gotowaniu zgodnym z rytmem por roku, sezonowych potraw i polskich tradycji świątecznych. To gawęda o ludziach, którzy są nieodłączną częścią historii restauratora - o panu Zbyszku, pucybucie, panu Stanisławie, kelnerze, który robi cudną nalewkę księżycową, o Marii Iwaszkiewicz wylewającej wszystek ocet przed gotowaniem barszczu, pani Ewie z "Burego Misia" i "Restauracji z Zielonym Piecem" pani Alicji Janeczek. Jest o stoliku pani Małgosi i pana Wojciecha, a także o serze i oczekiwaniu na jagnięta od Sir Kluski (Romana Kluski). Adam Gessler w swej gawędzie przywołuje postaci bardzo znane (Danny DeVito w milczącym zachwycie nad pieczonym indykiem) jak i historie dawnych kucharzy (Lucyny Cukiermann i jej knedli ze śliwkami). A i przepisy są nie tylko z restauracji Autora, ale również wyszperane, czy wyciągnięte z miejsc, których kuchnią Adam Gessler się zachwyca (zupa chrzanowa od Krzysztofa Nowiny-Konopki, kotlety mielone i genialna kwaśnicy z "Oberzy pod Psem"). A może to też trochę taki "komiks" z pięknymi rysunkami Krzysztofa Tkaczyka, których jest w książce mnóstwo. Te rysunki to jakby całkiem inna opowieść, zabawne, żartobliwe, tak lekką kreską snute. Dzięki nim książka Adama Gesslera zyskuje drugie życie.
Wiecie, brakuje mi jednego, chciałabym móc Wam pokazać chociaż fragment żywej opowieści pana Adama o jego książce, takiej jaką sama miałam okazję wysłuchać. W jego słowach i opowieściach jest niezwykła ekspresja. Może agencja promująca książkę jeszcze o tym pomyśli?
"Smaki" to pozycja, którą najpierw warto "łyknąć" w całości, by wracać potem do niej wielokrotnie - po anegdotki, gawędy i rysunkowe żarty. Wiecie, to tak jak z niektórymi filmami: obejrzysz raz i zachwycisz się, obejrzysz drugi - wyszperasz coś nowego, obejrzysz raz siódmy i ósmy - zadziwisz się jak wiele wciąż nowych akcentów wyłapujesz.
Wiecie, brakuje mi jednego, chciałabym móc Wam pokazać chociaż fragment żywej opowieści pana Adama o jego książce, takiej jaką sama miałam okazję wysłuchać. W jego słowach i opowieściach jest niezwykła ekspresja. Może agencja promująca książkę jeszcze o tym pomyśli?
"Smaki" to pozycja, którą najpierw warto "łyknąć" w całości, by wracać potem do niej wielokrotnie - po anegdotki, gawędy i rysunkowe żarty. Wiecie, to tak jak z niektórymi filmami: obejrzysz raz i zachwycisz się, obejrzysz drugi - wyszperasz coś nowego, obejrzysz raz siódmy i ósmy - zadziwisz się jak wiele wciąż nowych akcentów wyłapujesz.
Książka została wydana w dwóch wersjach - polskiej (do rozcinania) oraz polsko-angielskiej (do czytania z dwóch stron i z tasiemką/zakładką), a jej najważniejszym pomysłem jest gotowanie zgodne z tygodniami roku, z sezonowością kuchni polskiej przez okrągły rok. Jest zatem przepis, a czasem ich kilka, na każdy tydzień roku - chleb na początek, pascha przed Wielkanocą, jest chłodnik w czerwcu i gęś w listopadzie. Już dumam jak poradzę sobie z ozorem an szaro w tygodniu 40stym i z nereczkami w tygodniu 45tym. Nie mogę się doczekać lodów czekoladowych ze śliwką na początku marca, a za bigos z tygodnia 5tego chyba już powoli muszę się zabierać :)
Bo tak, jak zachęcam Was, czytelników bloga, do gotowania w duchu slow -
do samodzielnego robienia makaronu, do smażenia chrustów w karnawale,
tak i tym razem chciałabym Was troszkę natchnąć. Przez kolejne tygodnie
roku 2012 będę starała się przygotować przepisy z książki Adama Gesslera
- zapraszam do wspólnego, symultanicznego gotowania zgodnie z rytmem roku :) ale wcześniej...
... KONKURS !
Wszystkich, którzy chcieliby otrzymać
ode mnie książkę pana Adama Gesslera "Smaki na 52 tygodnie" w wersji polsko-angielskiej z osobistą
dedykacją Autora, zapraszam do konkursu/zabawy.
Jaka jest Wasza opowieść o smaku?
Wyślijcie mi swoją opowieść o smaku
- o potrawie, która dla Was ma szczególne znaczenie i ludziach, którzy
są z nią w jakiś sposób związani. Może to być opowieść-wspomnienie, albo
opowieść z przepisem na owo danie. Czasem to najprostsze jest
najbardziej niezwykłe - chałka pieczona przez babcię, czy pierwsza
jajecznica przygotowana dla ukochanego?
Na wpisy czekam do wtorku, 31 stycznia 2012 - wyłącznie pod niniejszym postem lub pod postem dotyczącym konkursu na Facebookowym profilu ChilliBite. Proszę nie wysyłać ich mailem.
Książki wysyłam pocztą również poza Polskę ;)
________________________________________________________________________________________
TYDZIEŃ 1 - chleb
Ostatnie dni Starego Roku i pierwsze dni Nowego Roku w kulturze ludowej zwane były "godami", czasem gdy "godziły się" Nowy i Stary Rok - na ten czas, na pierwszy tydzień stycznia autor książki proponuje chleb razowy na zakwasie.
I ja zatem powitałam pierwszy tydzień roku 2012 chlebem - nie dany mi był chleb na zakwasie, z prostej przyczyny nie posiadania zakwasu, a w żadnej piekarni w okolicy zakwasu nie mieli, bo zanikają prawdziwe piekarnie, dziś są to wy-piekarnie, bez produkcji na zapleczu.
Prosty chleb z garnka
Kto zatem ma własny zakwas, namawiam na chleb na zakwasie. Kto jednak jak ja, wciąż w kwestii pieczenia chleba jest laikiem tudzież amatorem - oto chleb pyszny, powolny, ale prosty jak dla dziecka :)
Znalazłam go jakiś czas temu w sieci, ale przez ponad 2 lata pieczenia wciąż jest mi najbliższy. Chleb bez zagniatania, na maleńkiej ilości drożdży, pieczony w żeliwnym garnku. Z sycylijską lub kreteńska oliwą (dziękuję Jacku) smakuje wyśmienicie jeszcze na ciepło. Ma chrupiącą skórkę i miękkie wnętrze. Taki trochę jak ciabatta - pycha! A kanapka z takim chlebem, domową szynką, chrzanem i świeżym ogórkiem... mmmm....
Kto, tak jak ja, ma stracha przed upieczeniem własnego chleba? obejrzyjcie krótki film instruktażowy...
To jest cudownie prosty sposób na przygotowanie domowego chleba. Ważne jest naczynie w jakim chleb będzie się piekł, który nagrzewamy wcześniej - najlepiej, gdyby był to żeliwny garnek, który szybko odda ciepło ciastu chlebowemu, ale może to być również garnek metalowy z przykrywką, która nadaje się do pieca. Piekarnik wraz z naczyniem do pieczenia nagrzewamy do 270°C, a po wstawieniu chleba od razu obniżamy temperaturę do 230°C.
400g = 3 szkl. mąki
(najlepiej typ 650, o zawartości białka min 10g, ale może to być tez zwykła mąka lub maka orkiszowa biała)
330g = 1,5 szklanki wody
8g = 1,25 łyżeczki soli
1g = 0,25 łyżeczki drożdży instant
ETAP I
400g = 3 szkl. mąki
(najlepiej typ 650, o zawartości białka min 10g, ale może to być tez zwykła mąka lub maka orkiszowa biała)
330g = 1,5 szklanki wody
8g = 1,25 łyżeczki soli
1g = 0,25 łyżeczki drożdży instant
ETAP I
Mąkę przesiej do miski, dodaj drożdże i sól, wymieszaj. Wlej wodę i krótko zamieszaj łyżką lub ręką, by wszystko się połączyło. Miskę nakryj folią i odstaw na 12 do 18 godzin do wyrastania w temperaturze pokojowej.
Po 12-18 godzinach ciasto wyłóż na mocno omączony blat i lekko je rozpłaszcz nadając kształt prostokąta. Odgazuj ciasto chlebowe składając je na 3 a potem znów na 3 i lekko je naciskaj dłońmi. Ułóż na ściereczce mocno posypanej mąką/otrębami/sezamem/makiem - złączeniem do dołu. Włóż ściereczkę z ciastem z powrotem do miski , lekko przykryj i pozostaw do wyrośnięcia jeszcze na ok. 2 godziny lub aż ciasto zwiększy objętość drukrotnie.
ETAP III
Do pustego piekarnika wstaw garnek, w którym będziesz piec chleb (wraz z pokrywką) i rozgrzej piekarnik do 270°C. Garnek powinien nagrzewać się ok 30min.
Ciasto chlebowe odwiń, przełóż do gorącego naczynia, przykryj pokrywką i wstaw do pieca. Od razu obniż temperaturę do 230°C. Piecz 30 minut, zdejmuj pokrywkę i dopiekaj jeszcze ok. 10-15 minut. Chleb wyjmij z garnka i studź na kratce.
PS. chlebowe - czy ktoś miły i życzliwy mógłby mi podarować słoik dobrego zakwasu w przyszłym tygodniu? Będę w okolicach Pl Zbawiciela we wtorek 17stego i we czwartek 19stego. Proszę pisać maila, dziękuję :)
PS. chlebowe - czy ktoś miły i życzliwy mógłby mi podarować słoik dobrego zakwasu w przyszłym tygodniu? Będę w okolicach Pl Zbawiciela we wtorek 17stego i we czwartek 19stego. Proszę pisać maila, dziękuję :)
Moja opowieść o smaku… czyli naleśniki
OdpowiedzUsuńNiewątpliwie smak naleśników zna każdy od dziecka. Pierwsze zajadaliśmy u dziadków czy też w przedszkolu. Kolejne rozsmakowanie następowało w wieku nastoletnim, by będąc dorosłym odkryć je w wersji dla dojrzałych czyli wytrawnej.
Tak samo było ze mną. Pierwsze naleśniki z domową konfiturą różaną zjadałam w ogromnych ilościach podczas wakacji u babci. Pamiętam te słoneczne poranki, gdy siadałam przed domem i wraz z kuzynami ścigaliśmy się, kto zje więcej, a babcia nie nadążała smażyć. Rekord należał zawsze do mojego starszego brata stryjecznego, który potrafił przekroczyć tuzin. Oczywiście, naleśniki były rozmiarów odpowiednich do takich oszałamiających osiągnięć.
Drugie ważne wydarzenie, z którym kojarzą mi się naleśniki, to mój pierwszy pocałunek. Ukradł mi go kolega ze starszej klasy po tym, jak odprowadził mnie do domu. Nie podobało mi się to na tyle, że wpadłam z płaczem do domu, poleciałam do łazienki, wyszorowałam zęby i pędem na kolację. W pośpiechu zjadłam kilka sztuk z powidłami chcąc zapomnieć ten smak. A przecież to było zwykłe cmoknięcie w usta. Mimo to, jak to mówią, niesmak pozostał do dziś i naleśniki z powidłami to moja najmniej ulubiona wariacja.
Ostatnie wspomnienie to naleśniki „moje”. Takie „moje” od początku do końca. A że nie jestem miłośnikiem słodkości, to uwielbiam te na ostro i na kwaśno. Placki pszenno-kukurydziane to moje popisowe danie, a moja mama wciąż zachodzi w głowę, jak ja robę słodkie naleśniki z dziurkami tak lekkie, że niemal się rozpadają. W domu roi się od książek podsuwających pomysły na nadzienia przeróżnej maści i pochodzenia. W zasadzie, mogłabym je jeść i serwować codziennie.
Dodam może, że męża usidliłam właśnie na te placki z dziurkami, ale to już inna historia… ;)
Moja opowieść dotyczy lat 90-tych XX wieku.
OdpowiedzUsuńTo czas mojej młodości i bycia na swój sposób "pod prąd".
To czas bardzo wielu wyjazdów rekolekcyjnych - weekendowych i wakacyjnych - ze wspólnotą Oazową.
Szczególnie na wyjazdach weekendowych śniadania i kolacje składały się z tego co ze sobą przywieźliśmy.
Najczęściej były to różnego rodzaju pasztety w puszkach.
I ktoś wymyślił przerobienie ich na smaczniejszą pastę do smarowania chleba.
Przepis jest tutaj: http://gotowaniemoje.blogspot.com/2012/01/rekolekcyjny-pasztet.html
Jest on może bardzo banalny i prosty, ale mnie przywołuje wspomnienie spotkań w kuchni, gdzie 7-8 osób przygotowywało śniadanie lub kolację dla ok 100 ludzi. To była prawdziwa praca taśmowa z pogaduchami i wygłupami.
Za każdym razem jedząc taką kanapkę wspominam ludzi z tamtych lat i tą niezwykłą atmosferę.
Ania: Moja opowieść dotyczy muffinek.
OdpowiedzUsuńUwielbiam na nie patrzeć już od kilku lat a jeść od dziecka - choc wtedy nazywałam je zwykłymi babeczkami.
Jednka rok temu kupiłam foremki i zaczęłam je piec. Upiekłam je specjalnie dla Męża.Tak smakowały zrobione własnoręcznie, że robiłam je codziennie przez miesiąc (muffinki z czekolada i budyniem w środku). Dla nas to smak któremu nie można sie oprzeć i to zgadywanie innych co jest w środku mimo, że to samo.
Teraz po roku moge powiedzieć, że uwielbiamy (bo odkryłam, że sa tez inne:) wszystkiego rodzaju muffinki.
I te na słodko, i te na słono, owocowe i warzywne tez. Muffinki to inspiracje na kązdy dzień, tydzień i miesiąc życia z moim Mężem:)
Niby banalne, robi każdy i często a jednak... co mają w sobie ciasta drożdżowe???
OdpowiedzUsuńMoja opowieść o smaku to opowieść o cieście drożdżowym mojej mamy. Nim sama zaczęłam wypiekać rożne różności i gdy mieszkałam jeszcze w domu rodzinnym to ciasto było dla mnie niesłychanym rarytasem. Mama pracowała więc wypieki były weekendowe i świąteczne. Nastawiała zaczyn wieczorem a rano piekła. Wilgotne, pachnące blaszki pełnego rodzynek, orzechów i skórki pomarańczowej ciasta pojawiały się i szybko znikały w brzuchach domowników. Z tymże ciastem przywędrowała do mojego pierwszego mieszkania i to tego przepisu szukałam wśród jej notatek gdy zmarła. Na szczęście znalazłam. Odręczny, spisany gdzieś kiedyś na cieniutkiej serwetce teraz już pożółkłej, czekał na mnie między kartkami jej ukochanej Kuchni Polskiej.
Uważam, że to jedno z lepszych drożdżowych jakie jadłam. Teraz często eksperymentuję, wypróbowuję przepisy na bułeczki, chleby i placki. Drożdże mi nie straszne pod żadną postacią ale do tego przepisu wracam zawsze i nic nie jest w stanie zastąpić tego ciasta na moim stole. To tym ciastem pachnie dla mnie szczęśliwy dom mego dzieciństwa i mam nadzieję, że właśnie z takimi smakami i zapachami będą swój dom kojarzyć moje dzieci.
O mam ten sam przepis u mnie na blogu:) ten chleb rzeczywiście jest pyszny! Dlatego taki popularny ^^
OdpowiedzUsuńMoja historia zaczęła się gdy miałam niewiele ponad 8 lat. Moja pierwsza, własnoręcznie robiona szarlotka. Dużo cynamonu i zapach unoszący się w całym mieszkaniu. Pierwsza zabawa z mąką, pierwsze wyrabianie ciasta ( chociaż tu pomogła mama, gdy już sił w rączkach brakło). Szarlotka smakowała pysznie - byłam niejadkiem, przyprawami się brzydziłam - ale smak jabłek, cynamonu i cukru, sprawił, że w smaku TEJ szarlotki się zakochałam. Minęło ponad 10 lat od tamtej chwili, a smak szarlotki nadal kocham, a co ważniejsze, zarażam nim bliskie i trochę dalsze mi osoby. Mój facet się w niej wprost zakochał :)
Oj chyba pora udać się do kuchni, bo nabrałam wielkiej ochoty aby ją schrupać :)
P.S. Przepisu nie podaję bo znajduję się już na moim blogu. Chętnych zapraszam tu - http://sweet-fun.blogspot.com/2011/08/szarlotka-na-kruchym-spodzie.html :)
Lasagne dawniej i dziś.
OdpowiedzUsuńTo zabawne, że konkurs ten ukazał się właśnie dziś. W dniu w którym mój, aktualnie już mąż obchodzi urodziny. W dniu, w którym dokładnie 10 lat temu zrobiłam mu pierwszą lasagne. Od tamtej pory moje lasagne przeszło swoją małą ewolucję. Dzis jest, jakby to nazwać „bogatsze” ? Oczywiście możnaby tu dorobić ideologię o większej dostępności składników, wzbogaceniu smaku przez odbyte podróże lub tez odkrycie kulinarnego” know how” przez najzwyklejszy staż gospochy, ale tak naprawdę chodzi tylko o to, co zostało z wczorajszego obiadu. Wtedy…? Ach wtedy… wszystko musiało być idealnie, w związku z czym o żadnych odstępstwach od przepisu nie było mowy a i benzoesan sodu w postaci sosu w proszku został zatrudniony do pomocy. Wiem… wstyd, hańba i granda. Jakoś smakowało…jemu musiało, nie miał chłopak wyjścia.
Dziś przyrządziłam lasagne z nutką białego wina zapiekane pod szpinakowo śmietanową pierzynką – czytaj: nie dopiliśmy wczoraj wina a z obiadu został szpinak. Przepis? Smak, węch, resztki i pasja do gotowania. Wino dolałam pod koniec, do smażącego się z cebulką mięsa mielonego. Kiedy odparowało do połowy dodałam łyżkę koncentratu pomidorowego. Uwielbiam zapach, który wtedy się unosi: słodko-wytrawno-pomidorowy. „Nadzienie” gotowe. Sos pomidorowy szlachetniejszy niż owego dnia. Do pomidorów z puszki dodaję czosnek, oregano, bazylię, sól, pieprz i cukier. Na wierzch pierzynka: warstwa szpinaku, słodka śmietanka, ser żółty. Ot co, cała filozofia. W zależności od posiadanych resztek stosuję różne rodzaje nadzienia i pierzynek. Może dania te odbiegają dalece od typowej włoskiej lasagne ale są moje, mają swoją duszę ale i … swoją historię (staram się żeby jednak nie sięgała więcej niż dzień wstecz);)
Moim wspomnieniem kulinarnym, takim, by ślinka ciekła na samą myśl, jest ciasto drożdżowe mojej babci. Ciasto jak ciasto. Drożdżowe z kruszonką. To ciasto na wieczory, idealne do herbaty na podwieczorek i z masłem na śniadanie. Leciusieńkie, pulchniutkie. A kiedy podeschło idealne do szklanki gorącego mleka. Takiego nigdy i nigdzie nie jadłam. I nikt nie umie takiego zrobić.
OdpowiedzUsuńMoim najlepszym smakowym wspomnieniem jest chleb z pomidorami i cebulką przyrządzany przez mojego dziadka. Odkąd sięgam pamięciom, jakieś 17 lat wstecz, dziadek zawsze go dla mnie przygotowywał...Najlepiej kojarzy mi się z czasów przedszkolnych, kiedy latem pomidorki były z dziadka działki a cebulka z babcinego doniczkowego "ogródka"..Dziadek zawsze kroił je w wagoniki "na jednego kęsa" i z namaszczeniem układał w piramidkę.Oczywiście piramidka malała o połowę przed jej finalnym ułożeniem... Nikt nie potrafi zrobić takiej kanapki jak mój dziadek i od tylu lat smakuje tak samo! Nie wiem, czy to kwestia sposobu krojenia cebulki, czy rzeczywiście jakaś magia,ale za nic w świecie nie zamieniłabym smaku chleba z pomidorkiem i cebulką mojego dziadka, nawet za najlepsze dania świata!
OdpowiedzUsuńrobiłam ten chleb w weekend, jest bardzo, bardzo dobry!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę Nina :)
UsuńCzy to nie kuchenna telepatia jeśli robi się to samo w tym samym czasie? ;)
UsuńP.S. Ja ten chleb robię z drożdżami świeżymi i dodaję pieprzu + oregano/innych ziół. Podrasowana wersja najbardziej mi smakuje.
P.S. 2. Mam co najmniej Twój kubek, jakąś ładowarkę też, myślałam, że to moja, ale możliwe, że Twoja.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń...Niedziela i niedzielny obiad... a na obiad ... ROSÓŁ.
OdpowiedzUsuńDawno dawno temu, gdy jeszcze nie wiedziałam, że istnieje królestwo kuchenne, zmierzyłam się z przygotowaniem dla całej rodziny pierwszego obiadu niedzielnego. A na ten obiad - ROSÓŁ.
Wszystkie składniki do rosołu wylądowały w garnku wraz z cebula przypiekaną.Cokolwiek miała znaczyć cebula przypiekana zrobiłam po swojemu, czyli cebulkę przypiekłam ale pokrojona na masełku;):))) i dawaj wlałam do rosołu.
To był hit - rosół z oczami wielkimi jak talerz;)
Tak oto zaczęła się moja przygoda ze smakami...:)
Agata
Opowieści o smaku to często opowieści o dzieciństwie. Moje było szczęśliwe, smakowite, pachnące wsią, dziadkiem, babcią ... i białym serem, który uwielbiałam. Naleśniki z serem, pierogi z serem, kluski z serem, chleb z ... serem! Na słodko ze śmietanką! Przywoziłam ten ser i tą śmietanę do domu i nigdy tak nie smakował jak tam na wsi.
OdpowiedzUsuńGdy dorosłam zapytałam babci dlaczego tak jest, dlaczego nie mogę uzyskać tego smaku. A babcia odpowiedziała: pamiętasz Ewuniu jak byłaś malutka, siedziałaś na tym stołeczku i obserwowałaś mnie jak szykuję Cite twój twarożek, i mówiłaś:
- babcia nie pieprz, nie pieprz!
A ja Ci i tak po kryjomu sypałam szczyptę pieprzu do tego słodkiego twarożku!
Dzisiaj mija miesiąc jak babcia już mi nic nie popieprzy... a ja teraz sypię szczyptę pieprzu do farszu na pierogi z serem dla mojego synusia i co? I smakują!!!
Nie będzie to długa opowieść, ale bezcenne wspomnienie, które jest jak nagły błysk obrazu, smaku i zapachu.
OdpowiedzUsuńChodzi o lane kluski mojej Babci. A dokładnie moment, kiedy siędzę naprzeciwko niej przy stole i łapczywie pochłaniam zawartość talerza, a ona patrzy na mnie z uśmiechem.
Jako dziecko byłam niejadkiem i buntowałam sie przeciw obiadom. Rodzice raczej nie uginali sie do moich zachcianek, ale Babcia co innego... Kiedy wiedziała, że Siasia przyjdzie, specjalnie robiła te kluseczki. Jak nie lubiłam rosołu, tak z nimi mogłam zjeść nawet dwa talerze. Pamiętam do dziś - rosół delikatny w smaku, ale aromatyczny. Lane kluski tak drobne, że nie musiałam gryźć. No i ważny szczegół - łyżka! Zawsze jedna i ta sama. Specjlna łyżka dla mnie, przeznaczona wyłącznie dla klusek w rosole. Tylko ona mi została ze wszystkich elementów wspomnienia.
ładnie napisałaś o tej książce, autor powinien byc Ci wdzięczny :)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńTak, danie dla ukochanego. Pierwszy raz ugotowałam barszcz czerwony, którego nienawidziłam od dziecka. Zresztą nie chciałam jeść niczego, co było czerwone. Jakże smak i kulinarne odczucia zmieniają się z wiekiem! Teraz w mojej kuchni jest i papryka, i pomidor. Zupa z pieczonych pomidorów i marchewek jest przecież taka przepyszna! Ale wracając do czerwonego barszczu...
OdpowiedzUsuńNic nie zastąpi tego wspaniałego uczucia, gdy po raz pierwszy gotuje się jakieś danie ukochanej osobie. Pikanterii całej sprawie dodał fakt, iż znałam przeciwnika (porównanie do wspaniałej kuchni mojej mamy - poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko). Zaopatrzona we wszystkie składniki, z przepisem zapisanym na kartce i własnymi innowacyjnymi pomysłami w głowie, zabrałam się do pracy w pewien sylwestrowy wieczór. Tak, tak - zamiast bawić się na balu, gotowałam w ciszy i skupieniu. Barszcz wyszedł wspaniały! Oprócz buraczków i przypraw włożyłam do niego dużo miłości i ciepła. Był słodki i ostry jednocześnie. Idealnie klarowny, z pięknymi mieniącymi się oczkami na powierzchni. Do tego uszko z grzybkiem. I kochane uszka u mego boku, zadowolone z debiutanckiej odsłony mojego czerwonego barszczu.
Ta opowieść jest banalna. Miłość jest banalna. Barszcz czerwony - przecież to nic niezwykłego. Ale dla mnie to potrawa "przywrócona", odczarowana, odkryta na nowo. Teraz ją uwielbiam, a raczej uwielbiamy. Zdecydowanie zakochaliśmy się w tej pięknej, prostej i eleganckiej polewce. Już na zawsze barszcz czerwony z grzybowym uchem będzie dla mnie synonimem ciepła w zimowy, sylwestrowy wieczór, pachnącej kuchni i radości z odkrywania smaków.
Kiedy byłam małą dziewczynką, cała rodzina pojechała samochodem do pobliskiej miejscowości na mszę. Jeden z moich braci - wtedy kilkunastoletni - został w domu, by gotować obiad, a ja miałam mu pomagać. Na obiad zaplanowana była kaczka. Piekła się już powoli w piekarniku, przygotowana przez mamę. My mieliśmy tylko jej doglądać i wyjąć o odpowiedniej godzinie. Na kuchence gazowej bulgotały gotujące się ziemniaki. Świeży koperek był już pokrojony, cebulka zrumieniona.
OdpowiedzUsuńRodzina wróciła, wszyscy byli strasznie głodni i z niecierpliwością czekali na pyszną ucztę - pieczoną kaczkę! A tymczasem już w korytarzu przywitał wszystkich zapach wszechobecnej spalenizny... Nie udało nam się wywietrzyć mieszkania przed ich powrotem. A kaczka... cóż, tak wyszło, że się spaliła. Dzieci przecież zawsze mają coś ciekawszego do zrobienia niż pilnowanie kaczki w piekarniku. Ale ziemniaczki były przepyszne i wszyscy pamiętają je do tej pory!
Marcia
Hmmm,podobno najlepiej pamieta sie smaki z dziecinstwa i to one po czesci sa definuja to co pozniej jemy, lubim, z czym i jak nam sie kojarzy jedzenie. Moja historie ze smakami i z kuchnia dziele na 3 etapy. Ten pierwszy dzieciecy, gdy gotowala nam Babcia i wszystko bylo pyszne, wyjatkowe i kazde z dzieci dostawalo to co lubi najbardziej; drugi gdy gotowala mama - oj ciezko sie bylo przestawic na mamina kuchnie. Niby ten sam rosół, niby te same mielona a jednak cos nie tak, cos inaczej. Nie miala mama latwo z nasza zgryzliwa gromadka - szczegolnie ze gotowania uczyla sie prawie od zera... Trzeci - moj wlasny, kiedy zaczelam sama gotowac, probowac, testowac dzieki mojemu pierwszemu prawdziwemu mezczyznie poznalam kuchnie wloaska, grecka - gotowal swietnie i obudzil we mnie "kulinarna" dusze. Moja Babcia do dzis nie moze uwierzyc jakim to cudem z wlaznej nieprzymuszonej woli zabralam sie za gotowanie. Nad tymi wszytskimi smakami, wspomnieniami króluje jedna potrawa - banalna aczkolwiek czesto wzbudzajaca emocje - z ryzem czy z makaronem;) Pomidorowa - w mojej rodzinie od zawsze z ryzem, z przecieru z własnych pachnacych pomidorów prosto z działki. Uwielbialismy ja:) Pamietam jak pod koniec sezonu ostatnie pomidory zebrane jeszcze nie dojrzale Babcia ukladala na gazetach na wielkiej szafie w naszym pokoju, tuz pod sufitem 3 m mieszkania i tam nabieraly koloru a w calym pokoju pachnialo pomidorami. Potem produkcja i wekowanie pysznego przecieru a na koniec pyszna zupa przez calutka zime, z ryzem i natka pietruszki. Jakiez bylo moje zdziwienie gdy kiedys w szkole podano mi pomidorowa z makarone - myslalam ze ktos sie pomylil i nie wie jak sie pomidorowa je. Uwielbiam pomidorowa do dzisiaj, obowiazkowo z natka i ryzem i z trudem powstrzymuje grymas na widok makaronu w tej zupie, brrr Teraz sama choduje pomidory, w doniczkach na balkonie, sama robie przeciery i pomidorowa gotuje ale niestety musze przyznac racje mojej mamie - pomidorowa smakuje najlepiej jak ktos ja dla Ciebie przygotuje. Dlatego zawsze prosze o pomidorowa jak wracam do domu rodzinnego:)
OdpowiedzUsuńSzkodniku - ja dopiero jak byłam w liceum dowiedziałam, ze zupa ma nazwę "pomidorowa", zawsze, ale zawsze mówiłam na nią "ryżowa", bo tylko z ryżem ją w domu podawano :))
UsuńSzellko, mam własny, 2,5-roczny zakwas, ale wyjeżdżam na ferie właśnie. Jeśli nie zdobędziesz go wcześniej, to chętnie się z Tobą podzielę po powrocie, za 2 tygodnie mniej więcej.
OdpowiedzUsuńDziękuję Olu, podarowała mi zakwas Grażyna, ale jeśli i ten zamorduję, to się chętnie do Ciebie uśmiechnę :))
UsuńSmaków moich jest dużo, tak jak dużo jest rzeczy które mają jedyny taki smak...rodzinnie to na pewno pomidorówka mojej babci, taka, co smkauje jak krem, rozpływa się w ustach i sprawia, ze żadna inna już nie smakuje tak samo, bo zawsze pozostaje tylko odniesieniem, to kluseczki śląskie tej samej produkcji, ktore każdy z nas kocha i zawsze do tego smaku wraca, ta jakby smak bezpieczeństwa i pewnej takiej dziecinności, bo źródłem jest babcia. To też kogel-mogel, który robiła mama i podawała na waflu, zeby sprawic trochę przyjemności w tym ówczesnym szarym świecie...To niesamowite kreteńskie crepe mające smak podrózy poślubnej...to lody pistacjowe na pierwszych wakacjach nad morzem, to w końcu niemiecki kebab, które tylko tam smakują własnie tak inaczej
OdpowiedzUsuńKonkursowa historia pt: Przez żołądek do serca
OdpowiedzUsuńMoje najżywsze obecnie wspomnienie kulinarne – to historia uwodzenia. Około dwa lata temu rozstałam się z moim ówczesnym chłopakiem, po dość długim związku; zostałam zatem postawiona wobec alternatywy – decyzja o byciu singlem lub poszukiwanie. Jako, że to pierwsze jest zupełnie nie w moim stylu, zaczęłam węszyć za nowym mężczyzną. Nie musiałam szukać daleko. Zainteresował mnie jeden z dobrych przyjaciół mojego byłego; zainteresował dość poważnie. Nic w tym zaskakującego, historia zna wiele podobnych przypadków. Stanęłam jednak przed wyzwaniem: uwieść kogoś, kto w myślach nadal wiąże cię ze swoim kumplem, czasem nie jest taką prostą sprawą. Po rozmaitych zabiegach wstępnych udało mi się zaprosić pod byle pretekstem rzeczonego delikwenta do siebie na kolację – uznałam, że warto zweryfikować ludową mądrość o sercach i żołądkach, połączonych ze sobą w pewien tajemniczy sposób. Maksymalizacja sukcesu wiązała się z właściwym doborem menu; przez kilka dni zastanawiałam się, czym mogę zrobić wrażenie. Aż tak dobrze go nie znałam, aby wiedzieć, co mu smakuje – byłam jednak pewna, że danie główne musi być intensywnie mięsne, bo jego atletyczna budowa wskazywała na upodobanie do „męskich” potraw. Moja pierwsza myśl powędrowała więc ku dziczyźnie – liczyłam, że być może wyzwoli dzikość jego serca. Wyobraziłam sobie coś klasycznie polskiego, kojarzącego się z zapachem lasu: przyszedł mi na myśl smak miodu spadziowego połączonego z rozmarynem. Nie miałam jednak w ciągu tygodnia zająć się poszukiwaniami produktów; dopiero w sam dzień spotkania obeszłam wszystkie okoliczne sklepy, i – co niezbyt dziwi – nie znalazłam w nich dziczyzny w żadnej postaci. Żadnego dzika, sarenki, czy choćby marnego zajączka. Czasu było coraz mniej, a ja bez głównego składnika; musiałam zmienić plan. Uznałam, że w miejsce dzika być może sprawdzi się jego bardziej cywilizowana krewna świnia (może po niej nabierze chęci do… świntuszenia? ;P), więc padło ostatecznie na polędwiczki. Kruche, delikatne mięso, odpowiednio przyrządzone nie powinno sprawić, że mój konsument nie będzie mógł się ruszać – to byłoby dalece niewskazane. Na spadź i rozmaryn nabrałam takiej ochoty, że postanowiłam nie rezygnować z nich, a w sklepowym poszukiwaniu reszty składników wiódł mnie miłosny instynkt: wiśnie i czerwone, wytrawne wino kojarzą mi się z wieczorami pełnymi namiętności dzięki barwie, cierpkości i intensywnemu aromatowi. Do koloru wybrałam żurawinę. Tak właśnie powstała koncepcja polędwiczek w wiśniach, żurawinie i miodzie ze spadzi iglastej, podlanych czerwonym winem i doprawionych kolendrą, imbirem i ziołami: rozmarynem, tymiankiem, estragonem. Kompozycja wyszła bardzo aromatyczna, kwaskowo-słodka, z lekką goryczką nadaną przez kolendrę i rozmaryn. Aby uzupełnić smak, podałam je z pieczonym jabłkiem. Ja byłam z siebie zadowolona – jednak tu nie o mnie przecież chodziło, a o satysfakcję Przemka. Kiedy siedliśmy do stołu, ze stresu niemal nie mogłam nic przełknąć. Myślałam: „Jeśli mu nie smakuje, przecież nic o tym nie powie… a jak powie, że mu smakuje, to równie dobrze może to być z wdzięczności…”. Jego mina po skończonym posiłku jednak mnie całkiem uspokoiła. Teraz należało tylko czekać na wynik testu skuteczności ludowej mądrości… nie musiałam jednak czekać długo ;). Na zdecydowaną korzyść ludu (czy dokładniej – naszych babek) świadczy fakt, że do dziś jesteśmy razem. A polędwiczki w wiśniach stały się między nami legendą. Od tamtej pory nigdy ich nie przyrządzałam – postanowiłam, że będzie to danie na naprawdę specjalne okazje. Może poczęstuję nimi Przemka na pierwszą rocznicę ślubu…? (Może to by go zmotywowało do oświadczyn…? :D)
[Ula D]
Smak... to coś z czym niewątpliwie lubiłam eksperymentować już od momentu gdy zapałałam miłością do kuchni. Zresztą moja rodzina do dziś wspomina czasy gdy eksperymentowałam z cynamonem! Uwielbiałam go na tyle, że dosypywałam do wszystkiego herbaty, zupy, makaronów a nawet pizzy! Moi bracia do tej pory krzywią się na myśl o tej przyprawie, gdy pewnego razu w wakacje poczęstowałam ich makaronem z truskawkami i cynamonem - w którym podobno było więcej cynamonu niż truskawek :)
OdpowiedzUsuńW odpowiedzi na konkurs…
OdpowiedzUsuń…. Chciałabym móc powiedzieć „ najsmaczniejsze, co moja mam robiła to..” – otóż nie ma czegoś takiego. Nie dlatego, że o nas nie dbała, że nie chciała….. myślę, że takie były czasy, trudne i siermiężne. Wiem, ze bardzo się starała i wszystko co można było wtedy zdobyć w sklepach, lub najzwyczajniej załatwić zamieniała w potrawy, którymi byliśmy zachwyceni. Wybiegane po drzewach i stajenkach, wygłodniałe i wymorusane wpadaliśmy do domu i zjadaliśmy do końca to, co dostaliśmy. Dziś mam ponad 50 lat i wspomnienia – jak każdy. Wyobrażając sobie mój dom rodzinny przypomina mi się wypastowana podłoga, krochmalona i maglowana pościel oraz coś, co było gotowane zawsze wtedy, kiedy było pranie. Wiem, że tego dnia okna były bez firanek, w mieszkaniu pachniało przypalonymi mydlinami, a obiad był najprostszy i niepowtarzalny. Mam do niego ogromny sentyment i jest jednym z symboli mojego dzieciństwa.
Nazywano to prażuchą
Składników było tak mało, że raczej nie można było stosować zamienników. Wracając do tego kotła z gotującą pościelą…. widzę z boku na kuchni węglowej średni, lekko okopcony garnuszek. W nim w niedużej ilości wody spokojnie gotowały się posolone ziemniaki. Były bez przykrycia, żeby woda odparowywała. Kiedy były już prawie miękkie , a wody pozostawało niewiele mama zasypywała je mąką – tak prosto z torebki. Podczas, gdy to sobie „dochodziło” na patelni smażyły się skraweczki ze słoniny przysypane cebulką. Tak sobie , gdzieś między wypłukaniem porcji ręczników, a przemieszaniem pościeli w kotle ziemniaczki sobie doszły. To wszystko w garnku moja mama ugniatała tłuczkiem do ziemniaków. Mącznoziemniaczana, dosyć zwarta masa była nakładana na talerz i polewana skwierczącą zawartością patelni. O tamtej pory nikt nigdy mi tego nie podał, ani też sama tego nie próbowałam. No cóż, dziś mogę powiedzieć, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko mamy w zasięgu reku, ja dalej pastuje podłogę, pościel krochmale i oddaję do magla….. dzieci nie biegają po drzewach i stajenkach, nie są wymorusane, ale tak samo głodne. Też zjadały wszystko, co dostały. Różniło się to znacznie od tego na czym się wychowałam i bardzo się z tego cieszę.
Moja prażucha – nie pamiętam proporcji, ale sadze, że:
1 kg ziemniaków
Mąka – kilka łyżek
Dziś – może boczek wędzony
Cebulka.
Nie wiem, czy ktoś to jeszcze gotuje, ale ja postaram się to odtworzyć, gdzieś między wyjęciem prania z pralki i naczyń ze zmywarki. Jak ja się cieszę, że moim dzieciom żyje się inaczej.
….
Zaspakajając własną ciekawość sprawdziłam w wyszukiwarce…… ku mojemu zdziwieniu przepis istnieje. Kojarzony jest z czyimś dzieciństwem, jako potrawa podawana przez babcię. Życie zatoczyło koło.
WiesiaCH
... a co do prania- gdy przymknę oczy na owo wspomnienie, zaraz mam w nozdrzach zapach mydlin unoszący się w całym mieszkaniu, firan w oknach też nie było w tym czasie. Ale dość mile wspominam ręczną magiel, którą same z mamą obsługiwałyśmy, a znajdowała się w specjalnym pomieszczeniu piwnicznym i o dziwo pachniało w nim świeżym praniem
UsuńJadwigaK
Wiesiu - dziękuję za Twoją piękna opowieść, jedna z książek wędruje do Ciebie! http://www.chillibite.pl/2012/02/smaki-na-52-tygodnie-rozstrzygniecie.html
Usuńmmm. prażucha- coś pysznego!!! Sama jej nie robię, ale mój mąż robi czasem na prośbę naszej 24letniej córki. Natomiast często robię kluski ziemniaczane, które w domu rodzinnym robił tatuś. Do klusek zawsze była podawana ziemniaczanka
OdpowiedzUsuń-pokrojone w kostkę ziemniaki gotowane w osolonej wodzie w ilości ok 1 litra z wrzuconą kostką tzw. magi. Gdy ziemniaki były miękkie, tato zaciągał kluszczanką (woda od gotujących się kluchów), zarzucił odrobiną skwarek z wędzonki lub boczku. Zupa była pyszna
WiesiaCH
Usuń.....kluski ziemniaczane, to jedzonko z domu mojego męża. Tam też była zupka ( tak właśnie ją nazywamy - zupka), ale różni sie od Twojej. Na wodzie gotujemy ziemniaki drobno pokrojone ( najlepiej jak się częściowo rozgutują, włoszczyzna w kawałkach - jak do rosołu. Po ugotowaniu krasimy tłuszczem przygotowanym do klusek i posypujemy koperkiem i natką. Jest to nieodłaczny skadnik dania i wyjątkowo dobrze komponuje się ze smakiem klusek polanych skwierczącą wędzonką i serem. Pomimo prostoty jest to danie sztandarowe w naszym domu - obowiązkowo serwowane dla przyjeżdżającej rodziny z różnych zakątków Polski.
Jest ono popularne i dosyć mocno rozpowszechnione na kujawach - znane chyba w każdym domostwie.
WiesiaCH
Wiele moich wspomnień ma smak. Jedno szczególny. Jak każde dziecko kochałam naleśniki. A te smażone przez babcie Zosię były najukochańszymi naleśnikami na świecie.
OdpowiedzUsuńPewnego dnia babcia, która dla nas zrobiła by wszystko postanowiła usmażyć wielką górę naleśników. I usmażyła. Pierwszy kęs był rozczarowaniem, którego smak pamiętam do dziś. Naleśnik Babci był NIEJADALNY!
Babcia swój charakterek miała więc palcem wnukom pogroziła, ścierką po głowie dała (bezboleśnie, tu raczej o gest irytacji chiodziło). A potem sama naleśników spróbowała. I cóż, zjeść się ich nie dało. Zamiast pszennej mąki do miski trafiła ziemniaczana.
Moja babcia zmarła niedawno, w słusznym wieku lat 86. Historia z naleśnikami jest jedną z moich ulubionych. Jest w niej miłość i oddanie babci oraz jej wbuchowy charakter. A po za tym jednym błędem babci naleśniki to najcudowniejszy smak mojego dzieciństwa.
abba76@o2.pl
Opowieść o smaku
OdpowiedzUsuńSmakiem, który zawsze mnie wzrusza i przypomina o tym, że polska regionalna kuchnia nie ma sobie równych jest pieróg, który gospodynie na Lubelszczyźnie piekły od pokoleń. Niesamowita kompozycja dwóch cudownych smaków: kaszy gryczanej (połączonej z kwaskowatym twarogiem i delikatnymi gotowanymi ziemniakami) i lekkie, aromatyczne ciasto drożdżowe, którego zapach nie ma sobie równych - wydaje mi się, że o tym nie muszę nikogo przekonywać. To jednak nie koniec wariacji smakowych tego prostego dania. Na wierzchu nadzienie z kaszy obficie posypane jest kruszonką! Wytrawna kasza, słodka kruszonka i ciasto drożdżowe stojące na granicy. A do tego powalający na kolana zapach w domu, kiedy pieróg jest piecu. To są smaki godne zachowania.
Konkurs
OdpowiedzUsuńCztery pory roku ze smakiem...
WIOSNA
Wiosna tamtego roku - 1985 - była kapryśna, długo nie chciała nadejść ... równie szaro, jak w naturze było także w ówczesnych sklepach. Mamy i tatusiowie dokonywali cudów, aby urozmaicić dziecięce posiłki i sprostać kapryśnym niekiedy zachciankom. Mama piekła wtedy lekki, drożdżowy chlebek ( ciut lżejszy i bardziej puszysty niż wielkopolska kawiorka ), który w nabożnym skupieniu kroiliśmy, gdy był jeszcze ciepły, smarowaliśmy cieniutką warstwą masła i taką sznytkę ozdabialiśmy plasterkami .... świeżego ogórka. Dzisiaj zielony ogórek jest dostępny przez okrągły rok, ale wówczas był prawdziwym rarytasem – zapachu drożdżowego chleba i tegoż ogórka nie da się zapomnieć.
LATO
Nierozerwalnie związane z obfitością owoców i – tym razem – z talentem kulinarnym mojego ś.p. Taty; najlepsze pod słońcem naleśniki z serkiem homogenizowanym ( twaróg dobrej jakości zazwyczaj był trudno dostępny w państwowych sklepach ) i truskawkami …. kochani …. poezja! Dodatkowo te pyszne ruloniki odsmażało się na maśle ( wiem, wiem … chyba niezdrowe, ale lepiej grzeszyć i później żałować, niż żałować, że się nie zgrzeszyło :) )
W rodzinnych stronach Taty, na Podlasiu, do smażenia naleśników używało się smalcu ( !!! ), a serwowało z jagodami rankiem zebranymi w pobliskim lesie.
JESIEŃ
Nigdy nie była dla mnie synonimem smutnych, długich i pochmurnych dni – a to za sprawą zup mojej ś.p. Babci, która unikała kuchni jak ognia, ale to właśnie Jej zupy wspominam do dziś jako niezastąpione. Były po prostu mistrzowskim rękodziełem :) - szalenie proste w wykonaniu, niewyszukane w smaku …. wręcz banalne. Ja gotuję je do dziś, ale nigdy w życiu nie przywrócę ich genialności. Pomidorowa z ryżem ( gotowanym w owej zupie ) i tzw. „ślepe ryby”, czyli zupa ziemniaczana, niekiedy okraszana skwarkami, ale zawsze z dużą ilością majeranku. Aromat w całym domu gwarantowany, tak jak rozkosze podniebienia ( wspominam wczesne lata 70-te :)
ZIMA
Będąc dzieckiem uwielbiałam słodycze; miłość do cukrów została mi zresztą do dziś. Zimą zapotrzebowanie na energetyczne i syte posiłki jak wiadomo wzrasta, więc w moim rodzinnym domu o tej porze roku królowały na stole „plendze”, czyli po poznańsku placki ziemniaczane. Tradycyjne, tarte surowe pyrki wymieszane z dużą ilością startej cebuli, doprawione solą, pieprzem i szczyptą papryki …. smażone na głębokim, gorącym tłuszczu, chrupiące …. No i nie byłabym sobą, gdybym nie posypała ich cukrem. Jak szaleć, to szaleć – odrobina kwaśnej śmietany i … placki znikały momentalnie. Naprawdę wspaniałe wspomnienia :)
Dziękuję Szellko, że mogłam je przywołać.
Ania Janiszewska
Poznań
Konkurs- Opowieść o smaku
OdpowiedzUsuńSmak (i zapach) prawdziwie rodzinnej Wigilii poznałam dzięki mojej Babci. Zawsze, ile pamiętam, to do nich jechaliśmy na kolację, to u nich w mieszkaniu zasiadało 15 osób do świątecznego stołu. Po modlitwie i opłatku podawana była gorąca, gęsta, pachnąca i sycąca (ale jakże postna (!!!) i długo gotowana) zupa wigilijna z suszonych borowików i perłówki (tak się u nas nazywa pęczak jęczmienny). JEDYNY raz w roku. To była magia Świąt.
Czas mijał. Kolacja wigilijna przeniosła się do naszego domu: mama przygotowywała zupę wigilijną, a Babcia pomagała już tylko radami. Ostatnie dwa lata gotuję sama, pomaga mi w tym już tylko mama. Ani ciotki, ani kuzyni i kuzynki, nawet moi bracia nie chcą „takiego” dania, bo to jest takie „domowe”, nie modne…moczona przez noc perłówka, zapach gotujących się suszonych grzybów, kilka ziaren ziela angielskiego i listków laurowych, podsmażana do szklistości drobno krojona cebula. Całość doprawiona solą i „magicznym” dodatkiem- octem.
Akurat dzięki temu daniu wiem, że Święta są już tuż tuż, że moje Wigilie mają mocną więź z kochanymi osobami poprzez elementy dawnych lat.
Pozdrowienia z kresów wschodnich,
yerena
Yereno - korzystając z uprzejmości i życzliwości Szellki - bardzo Cię proszę o przepis na tę wspaniałą, "niemodną" zupę. Będę bardzo wdzięczna, pozdrawiam "kresowo",
UsuńAnia Janiszewska
Ależ, Aniu, proszę bardzo,
Usuńna ~ 6 litrowy garnek:
– 600 g perłówki (pęczaku jęczmiennego)- ilość zależy od tego, czy domownicy lubią gęste czy raczej rzadkie zupy. My lubimy gęste, więc biorę 600 g;
– dwie garście suszonych borowików (używam kapeluszy, nóżek nie lubię);
– 10-12 ziaren ziela angielskiego;
– 4-5 listków laurowych (używam świeżych);
– 4 średnie cebule;
– olej do smażenia;
– sól;
– ocet.
Perłówkę dobrze przepłukać, zalać zimną wodą i zostawić na noc. Nazajutrz wylać wodę, przepłukać, wsypać do garnka, nalać ~4 l zimnej wody, zagotować, zmniejszyć moc i gotować na małym ogniu aż ziarna będą miękkie. W międzyczasie przyszykować grzyby- wypłukać pod bieżącą wodą, włożyć do innego garnka, nalać ~ 1 l zimnej wody, zagotować, zmniejszyć moc i gotować na małym ogniu ~10-15 min. Po tym czasie łyżką cedzakową wyjąć grzyby. Pokroić je w dłuższe lub krótsze paski, kwadraciki/trójkąty- kto jak woli (lub zostawić w całości- by później było łatwiej je wyjąc, jeśli ktoś nie lubi) i przełożyć do gotującego się pęczaku oraz ostrożnie, nie mieszając, przelać wywar grzybowy. Aby nie było później niespodzianek w zupie i zgrzytania zębami- radzę zostawić kilka dobrych łyżek wywaru albo skorzystać z filtru do kawy, bo akurat na dnie będą ziarenka piasku z kapeluszy i nóżek. W tym samym czasie, wraz z grzybami i wywarem, dodajemy ziele angielskie i listki laurowe. Na rozgrzanym oleju zeszklić drobno posiekane cebule. Cebule wraz z całym olejem przekładamy/przelewamy do gotującej się zupy. Doprawiamy do smaku solą i dodajemy łyżkę octu. Jeżeli smak się nie zmienił, dodajemy następną już tylko łyżeczkę octu (w moim wypadku wystarczy dodać 1,5 łyżki octu- jeżeli komuś mało, dodawać łyżeczkami, po każdej z nich OBOWIĄZKOWO próbując!!!). Próbujemy. Zupa ma być tylko lekko kwaśna, z wyraźnym smakiem suszonych grzybów i smażonej cebuli. Gotować jeszcze z pól godziny, by smaki się połączyły. Podawać ze śmietanką lub kleksem kwaśnej śmietany.
Smacznego!
Pozdrawiam serdecznie,
yerena
Yereno, kochana, bardzo dziękuję :)
UsuńPonieważ zupa z Twojego przepisu jest odświętna, zrobię ją w "święto", czyli w weekend. Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać - uwielbiam zupy grzybowe, a Twój przepis .... brzmi smacznie bardzo :)
Przy okazji - aby nie nadwerężać cierpliwości i uprzejmości Szelki - podaję mój adres mailowy - może będziesz miała ochotę na mailowe kresowe pogawędki :) Zapraszam!
Poniżej mail,
adam-janisz@orange.pl
Pozdrawiam serdecznie i ... grzybowo :)
Ania Janiszewska
Yereno - serdecznie dziękuję za Twoją piękną opowieść - jedna z książek wędruje do Ciebie! http://www.chillibite.pl/2012/02/smaki-na-52-tygodnie-rozstrzygniecie.html
UsuńMoja opowieść o smaku:
OdpowiedzUsuńSmak kojarzy mi się z moją głupotą. Wiem dziwnie to brzmi, ale zaraz wytłumaczę. Nie wiem, czy kiedykolwiek mieliście okres buntu przeciw swoim rodzicom, chęć wyjechania do wielkiego miasta, wybicia i wydostania się ze swojej małej mieściny, no cóż, ja na pewno miałam. I udało mi się, po studiach wyjechałam do Warszawy. Jestem dopiero 1,5 roku, a już wiem, jak wiele straciłam i zostawiłam za sobą. W czasie studiów mama i siostra zawsze były blisko. Wracałam do domu na weekend i zawsze miałyśmy ten sam rytuał - picie ulubionych herbat i smakowanie czarnego jabłecznika mamy. Co sobotę to samo. czarny jabłecznik przejadał mi się. Nie miałam ochoty już pijać herbaty. Wiedziałam jednak, że czarny jabłecznik to specjalność mamy, nie chciałam robić przykrości i proponować innego ciasta. To było ciasto, które przygotowywała specjalnie dla mnie, na moje przyjazdy... To ciasto kojarzy jej się ze mną. Teraz cholernie mi brakuje tego ciasta, tych herbat. W domu jestem raz na 2 miesiące. I jabłecznik jest wtedy, kiedy mama tęskni za mną. czasami siada z czarnym jabłecznikiem i dzwoni do mnie, żeby spytać jak w pracy, jak wykańczanie mieszkania. I je ten aromatyczny czarny jabłecznik. Mama z zawodu jest kucharzem. Ale ten przepis jest zarezerwowany dla mnie. Teraz wiem, jak nie doceniałam tego wszystkiego, tych naszych wspólnych chwil. Zawsze jak przyjeżdżam to czeka na mnie świeża blacha jabłecznika i herbata. Chociaż rozmawiamy przez telefon godzinami to zawsze jest czas na nasze rozmowy przy jabłeczniku, nawet o 23.00. Pisząc teraz czuję ten smak miłości mamy, ten smak rozpływającego się w ustach czekoladowego ciasta z wymieszanymi kawałkami jabłek, z odrobiną amaretto kupowanym na stoisku z niemieckimi rzeczami na bazarku. Z chęcią bym przekazała przepis, ale ... kompletnie go nie znam:) I nie chcę znać, bo korciłoby mnie, że by powtórzyć sukces ciasta mamy. Zawsze zrobienie tego ciasta łącznie z pieczeniem nie zajmuje jej dłużej niż 30 minut. I nie chcę znać tego przepisu. Chcę, żeby był to sekret mamy, żeby był to wspólny sekret moich powrotów do domu, słodki smak naszych wspólnych chwil.
Pozdrawiam
Magda
Moja opowieść o smaku.
OdpowiedzUsuńSmaki i zapachy, o których chcę napisać związane są z moim czasem dzieciństwa. Urodziłam się i wychowałam na wsi, na wschodzie. Dziś jestem już babcią, mam wnuki, żyję od wielu lat w mieście, w zupełnie innej części Polski. Ale za domem rodzinnym, za historią, tradycją i zwyczajami tamtych czasów będę zawsze tęsknić. Co tygodniowym rytuałem w naszej rodzinie jak zresztą u wszystkich sąsiadów było pieczenie chleba. Mama rozrabiała zakwas z wodą i mąką żytnią. Ciasto mieszała około 40 minut w dzieży, zbitej z drewnianych, dębowych klepek. Kiedy piec chlebowy był już rozpalony, na drewnianej łopacie, posypanej otrębami owsianymi układała uformowane okrągłe bochenki. To był najlepszy chleb jaki kiedykolwiek jadłam. Pachnący, ciepły, z chrupiącą skórką najlepiej smakował z masłem, miodem i mlekiem. W domu było nas dużo. Piątka dzieci, rodzice. Mama piekła 7 bochenków. Wystarczało na niecały tydzień. Z resztek ciasta chlebowego robiło się przepyszne podpłomyki, takie wielkości średniego talerza. Układało je się przy piecu chlebowym. Na te podpłomyki przyjeżdżali nawet ludzie z miasta. Szkoda, że te czasy minęły bezpowrotnie..
smak, który najsilniej zapisał się w mojej pamięci był jak chałst świeżego powietrza po burzy.
OdpowiedzUsuńmiałam wtedy co najwyżej sześć lat.
po dosyć spokojnym okresie wczesnego dzieciństwa w mojej rodzinie pojawiły się problemy.
rodzice zaczęli się kłócić, pierwszy raz tak, że dzieci to odczuły. wszczęli chyba kilkudniową małą wojnę. mieli to tego swoje powdy i prawo, jednak z perspektywy dziecka było to straszne, i smutne. jedną z rzeczy, która się wtedy zmieniła było to, że mama ograniczyła do minimum swoje codzinne obowiązki, składając gotowanie i przyżądzania posiłków na karb taty. on tego nie potrafił robić. jedynie kisiel mu wychodził dobrze. smak kisielu morelowego do dziś budzi we mnie pewien rodzaj stresu. pamiętam jak ściskało mnie w żołądku, jedząc go. w tym czasie rodzice przyjaciółki się rozwodzili i byłam pewna, że tak samo bedzie i z moimi.
po kilku dniach obudził mnie ciepły zapach. tak, ciepły. wstalam, poszłam do kuchni. zobaczyłam mamę wyciągającą bochen chleba z piekarnika. uśmiechała się.
za oknem mroźna zima, a kuchnia aż parowała od zapachów. gdy chleb ostygł, pokroiła go w kromki, posmarowała masłem, położyła pomidory, doprawiła solą i świeżo zmielonym pieprzem. jedliśmy ciesząc się chrupiącą skórką i masłem rozpływającym się na ciepłym chlebie.
mama nie musiała nic mówic, i ja nie pytałam. czułam, że to znak pokoju.
i rzeczywiście, rodzice pogodzili się tamtego dnia. wróciliśmy do dawnego, wzglednie spokojnego życia :)
[prosze wybaczyć, że wśród pozytywnych wspomnień, przytaczam tu taką mniej radosną opowieść, ale w odpowiedzi na pytanie, ta historia staneła mi od razu przed oczami, a zresztą nie trzeba być kucharzem, by wiedzieć, że życie nie zawsze ma słodki smak :)]
pozdrawiam ciepło!
zwola
Zwolaa - czasem warto wziąć udział w konkursie nawet 4 minuty przed zamknięciem przyjmowania zgłoszeń :) serdecznie dziękuję za Twoją piękną opowieść, którą czytałam dziś w nocy - jedna z książek wędruje do Ciebie! http://www.chillibite.pl/2012/02/smaki-na-52-tygodnie-rozstrzygniecie.html
Usuńślicznie dziękuję. ta książka rozpaliła moją ciekawość, więc bardzo się cieszę z nagrody. co do 4 minut, to odpiszę w mailu ;)
Usuńpozdrawiam serdecznie!
zwola