Pokazywanie postów oznaczonych etykietą smaki na 52 tygodnie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą smaki na 52 tygodnie. Pokaż wszystkie posty

Zupa chrzanowa z wędzonym boczkiem

Wielkanoc to małe rodzinne tradycje - pieczenie pasztetu w piątkowy wieczór, kraszenie jajek w sobotę o świcie, układania pokarmów w koszyczku i pilnowanie, żeby dzieciarnia nie podgryzała pieczonej kiełbasy. W  piątek i sobotę nie podaję potraw mięsnych. W niedzielę zajadamy się pieczoną białą kiełbasą z domową ćwikłą, pasztetem w koszuli z kruchego ciasta i jajecznymi wariacjami. W niektórych domach jako pierwszą potrawę na śniadanie podaje się biały barszcz lub żurek. Nigdy ta tradycja do mnie nie przemawiała. Bardzo lubię obie te zupy, ale jednak w porze obiadu, a w tym roku, na świąteczny obiad podam zupę białą, ale całkiem inną - będzie to przepyszna zupa chrzanowa z wędzonym boczkiem.



Legumina - tydzień 7

Auć jak zasypało! ciemniej w domu, bo czapa śniegu na dachu zakryła świetliki. Kominek trzaska, szufle do odśnieżania aż furczą na podjeździe. Może chociaż droga będzie przejezdna? Może jakiś Pan Od Pługa przejedzie i nas odgarnie spod tej zimy? Zmarznięte śniegowe bałwanki zaraz wejdą do domu, a tu pachnie, pachnie cudnie - karmelowym cukrem, śmietaną i mlekiem, konfiturą wiśniową. Zaparzę dzbanek zimowej herbaty z goździkami i czerwoną pomarańczą, zaraz wszyscy siądą na kanapie przy kominku, a ja podam ... leguminę, nawet w trzech wersjach!



Maczanka krakowska na tydzień 6 i orkiszowe drożdżowe pampuchy

W Krakowie byłam tysiąc razy, czy więcej? Być może moje poprzednie wcielenie to była straganiarka na Kleparzu, a nie na jednym z paryskich targów? Kraków zawsze obdarowuje mnie ogromnym spokojem, wycisza i napełnia taką cudną energią. Z Krakowa pamiętam najwięcej ważnych rozmów i niepoważnych wygłupów, kilka jazzowych koncertów i wieczorów w klubach skrytych w podziemiach i suterenach. Brodzenie boso w Wiśle, picie krupnika z gwinta gdzieś w bramie, spektakle w Starym i nocne wędrówki po Kazimierzu. Z Krakowa sama sobie przysyłam pocztówki i wysyłam je do przyjaciół. Jeszcze nie mieszkałam na dłużej w Krakowie, ale to pragnienie również mam wyklejone na mapie marzeń…
Bardzo lubię w Krakowie jeść, a najbardziej krakowskie śniadania – te o świcie, gdy jeszcze szaro za oknami i trzeba spieszyć się na pociąg. Śniadania na ławce na Plantach, gdy wystarczy kubek gorącej kawy z obwarzankiem. Długie i leniwe śniadania słonecznym wczesnym popołudniem, pod Wieżą Mariacką.... Uwielbiam jeść to samo danie w pewnej restauracji w jednej z bocznych uliczek od Rynku, do której wracam przy każdym pobycie. Lubię zimą gorący ser z żurawiną sprzedawany zjadany 'w locie" i kubek korzennej herbaty wypijany przy wysokim stoliku na ulicy. Po spotkaniu lub przed nim, tuż przed powrotem lub zaraz po przyjeździe, gdy zrzucę bagaże w hotelu/apartamencie/pensjonacie wychodzę „na pole” i spaceruję. Podglądam wystawy, przyklejam nos do szyby u Hawełka, szperam w antykwariatach i sklepach z winylami. Kupuję parę butów i piszę stos pocztówek na pocztowej ławeczce. Ale oto okazuje się, że typowej krakowskiej kuchni nie znam wcale. Maczankę krakowską pierwszy raz zjadłam dopiero, gdy ją sama ugotowałam  - czy tak właśnie smakuje w Krakowie? Na pewno sprawdzę to przy kolejnych odwiedzinach królewskiego miasta!


Bigos

W lutowe zimne dni, gdy śnieg w końcu spadł, a mróz wściekle trzyma wszystko w trzaskającym uścisku, wychodzimy na spacery, słuchamy skrzypienia iskrzącego puchu pod butami. Czy zdarza się Wam wybrać na kulig? A może znacie sannę i kuligi już tylko ze starych polskich filmów i książek? Ja pamiętam kuligi z dzieciństwa, gdy 'zakłady pracy' organizowały spotkania pracownicze i z kilku wyjazdów na 'zimowisko'. Ale całkiem niedawno, w maleńkiej wsi pod Kazimierzem Dolnym miałam swoje gospodarstwo agroturystyczne, prowadziliśmy je przez siedem lat. Każdej zimy, od połowy stycznia do końca lutego co tydzień organizowaliśmy kuligi. Zajeżdżało pod bramę kilku wozaków z zaprzęgniętymi saniami. Konie "ubrane" w janczary dzwoniły przy każdym stąpnięciu. Zasiadaliśmy na ławkach przykrytych derkami, kolana okrywaliśmy pledami lub owczymi skórami i jechaliśmy wąwozami, które oświetlał tylko blask pochodni. Mróz szczypał w uszy, czerwienił nosy a my śpiewaliśmy biesiadne piosenki... Na początku z tyłu sań zaczepialiśmy sznur sanek, na których siadały dzieciaki. Wywrotki na zakrętach były obowiązkowe. Potem dzieciaki wskakiwały do rodziców pod ciepłe derki :)
Po około godzinnej przejażdżce sanie zatrzymywały się na polanie, gdzie ogień strzelał wysoko w niebo. Rozgrzewaliśmy się kubkiem aromatycznego grzańca, a już po chwili każdy chwytał łyżkę i glinianą lub drewnianą miskę gorącej strawy. Na takie wieczory najczęściej przygotowywaliśmy prażonkę z kociołka lub jedną z wielu wersji bigosu...

Crêpes Suzette - tydzień 2

Jakie to szczęście, że od wczoraj za oknem biało, inaczej bym nie uwierzyła, że to już karnawał. Trzej Królowie pojechali, a aura wciąż była "jakby listopadowa" brrr... Teraz wprawdzie w zaspach nie grzęznę, ale przynajmniej namiastkę zimy mamy. Już tak się przyzwyczaiłam do niedzielnych rozkoszy śniadaniowych, ze nawet jak pół domu wyjechało na ferie, to nie mam ochoty na nic prostego i nieskomplikowanego. Ot niedziela, cudna niedziela, ze śniegiem za oknem - czas na coś pysznego. A że dziś idę na obiad proszono-niespodziankowy, to na śniadanie chciało mi się pobawić w kuchni. Co powiedzie na crêpes suzette?  


Chleb bez zagniatania

Książki, księgi, książeczki. Od zawsze są obecne w moim życiu. Jedną z pierwszych bajek, które przeczytałam sama był "Baj" - chodzi Baj po ścianie w krasnym kaftanie... potem były Dzieci z Bullerbyn, Pan Kleks, Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami. Czytałam, połykałam je pospiesznie, odkładałam na półkę lub zwracałam do biblioteki i nudziłam mamę, żeby mi kupiła mój własny egzemplarz. Wiele z nich dokupiłam do domowej biblioteki dopiero, gdy byłam dorosła. Niektórym bliskim znajomym pożyczam książki, skrupulatnie zapisując co, kiedy i komu. Niestety nauczyłam się tego dopiero, gdy miałam już własny dom i swoją bibliotekę - bezpowrotnie przepadło kilka pozycji, które w dzieciństwie pożyczyłam koleżankom i kolegom.
Zdarza mi się nie raz i nie dwa, że jakiś znajomy odwiedzi mnie w domu i po emocjonującej rozmowie o ulubionych książkach, wyciągam dla niego z biblioteczki kilka pozycji ze słowami - czytaj, to moje ukochane. Zapisuję "pożyczkę" w kajecie i czekałam na opinię o lekturze. Po jakimś czasie zwraca mi książki, rozmawiamy o nich, ale w pewnej chwili pada pytanie - słuchaj, a czy Ty je naprawdę czytałaś? Hmmm myślę sobie - ki diabeł? - no wiesz, dwie z nich były nierozcięte...  Bo ja po prostu mam swojego książkowego "miecia", książkę lubię "mieć". I nierzadko wynajduję pozycję, która wyjątkowo zapadnie w głowę - w bibliotece lub pożyczam od koleżanki, a potem pędzę do Merlina i kupuję egzemplarz dla siebie. Nierzadko miną lata nim znów do niej zajrzę, zdążę ją pożyczyć komuś, a i dziś bywają wciąż książki, które już tylko w wyniku błędu drukarskiego mają część nierozciętych stron. Mój dziadek miał nożyk do rozcinania książek, gazet i listów, czasami pozwalał mi rozciąć swoją książkę, czy gazetę. Do dziś mam ogromny sentyment do rozcinania książek nożykiem... a od kilku dni mam niezwykłą książkę gawędziarsko-kulinarną, którą musiałam sama sobie rozciąć, a która zaczyna się od chleba...

 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...